logo banner
KW Toruń > Teksty > Cerro Torre - 2006...

Teksty

Cerro Torre - 2006

12 stycznia 2008, godz. 19:16

Toruńsko-Szczecińska Wyprawa Slacklinowa!

Tym razem pojechaliśmy z Tomaszewskim hikować - a to, jako że ja się już nie wspinam. Po prostu nie te lata. Wylądowaliśmy znowu gdzieś na końcu świata, żeby po prostu połazić po górach. Taki górski calanetics. I tego rzeczyswiście nam nie zabrakło. Ale zdarzyło się i małe włażenie na pobliskie pagóry. A było to tak...
Pomykamy sobie po pobliskich dolinkach, po prawej jakieś skałki w górkach, coś chyba zalatuje fitz royem, a po lewej trochę więcej śniegu, i jakieś śmiechowe czapy śnieżne na czubkach. A toto takie rakietowe to chyba i samo Cerro Torre. Z tym, że jak wszędzie jest słońce, to Cerro oczywiście magnetyzuje wszystkie pobliskie chmury i tam ciemno i totalnie jebie. Taka góra nienawiści, jak mawiali zapoznani lokale (czytaj amerykanie). Oczywiście Tomaszewski się pieni i aż mu palce w kieszeniach drżą, żeby toto wrypac. A jakże, chyba na nic się tu zdadzą moje protesty. Jak słuchy chodzą życie to nie je bajka, trzeba jebać. Więc wrzucamy po kilkadziesiąt kilo na garby i dzień po dniu wnosimy sprzęt pod ścianę. Taaa... big wall to nie jakaś alpejska zabawa. Tu cholera trzeba się narobić, żeby wogóle dotknąc ściany. Po kilku dniach krwi i potu mamy większość wtransportowane coby może i jakąś nową linią na to Cerro się wdrapać. Z tym, że psycha nam kompletnie siada. Chłopaki luzaki, walą z prawej, walą z lewej, mijają nas biegiem laski, wszytko toto w krótkich spodenkach, na lekko, z małymi plecaczkami, po 4 karabinki i chyba po pół liny, i walą na pobliskie skałki w jakimś obcym nam stylu. W bazach idzie whisky tudzież vino tinto, i ogólnie mają się dobrze. Patrzymy z niepokojem z Marcinem po sobie. Na nasze zarypane garby, na nasze tony szprzętu i niech to szlag trafi, ale chyba spróbujemy tego samego! Za stare już jesteśmy na dźwiganie, na tę całą robotę, pójdziemy po najmniejszej lini oporu, w tak zwanym stylu alpejskim. Śmierć pracy, smierć prawdziwemu wyzwaniu. Śmierć big wallowi. Idziemy po najmniejszej lini oporu. Szybko, lekko, łatwo. A co! każdemu wolno spróbowac!
Oczywiście, w międzyczasie na Cerro ciemno i wali żabami. Ale jest co robić. Te 200 wtachanych kilo to ktoś musi teraz znieść.... jest zabawa, polewamy z siebie do łez. W wolnych chwilach przyciąga nas taki sznurek do prania rozwieszony miedzy drzewami na kampie. Okazuje się, że jak nie suszą się na nim przemoczone goretexy, to amerykanie uprawiają tam jakąś ekwilibrystykę. Stawiamy swoje pierwsze niepewne kroki. Slack. Wkrótce to ja już nawet nie chcę wychodzić w góry a Marcin wali na tym jakieś podwójne piruety. Przyłącza się Kaśka, expresem prosto z Boskiego Buenos. Może i nadal amerykanom nie podskoczymy na slacku, w końcu jest tu kilku podobno nie najgorszych praktykantow, z niejakim Deanem Potterem na czele ale, kurna, na drągu to nam nikt tu nie podskoczy.
Jak już nam łydy nie wyrabiają na slacku to się wieszamy na pobliskim drągu, przy którym przezornie postawiliśmy nasz namiot (Kaśka, by zaprezentować prawdziwgo ducha sportowego, postawiła namiot jeszcze bliżej!). Tomaszewski co przechodzi obok daje albo lewą albo prawą szmatę, zawsze obozowisko cichnie, ja z Kaśką walimy seriami, ale na dwóch rzeczach, jakieś słoweńskie precle ogladają nam kaczuchy, amerykanie próbują się wieszać i ciągnąć serie, ale szybko zawstydzeni opuszczają pole walki jak Kaśka bez zmęczenia wali kolejną dyche.... jest jazda. Nadjeżdza też kilku innych twarzowców, by wymienić Huberów, jakichś Sigristów czy Croftów. Robi się jak w cyrku. Czas chyba wynieść się w góry.
Oczywiście mamy kilka nieudanych startów. Podczas 4 tygodni czekania jest około 4 dni pogody. Pojedyńczych. Tak z jeden na tydzień. Raz kurka nawet wbijamy sie w ścianę. Jako jedyni. I oczywiście zmywa nas po kilkuset metrach. Wszyscy siedzą grzecznie w namiotach i ładują vino tinto (tutaj typu "terminator", w odróżnieniu od chilijskiego "klosa"). Po powrocie do bazy Kaśka stawia nam dwie butelki (nie kartony!) wina, i życie znowu staje się znośne. To podejście na lekko ma chyba jednak swoje plusy! Już juz mamy zwijać się do domu, jesteśmy nawet na samym dole w pobliskiej wiosce gdy naprawdę się wylampia. na całe 2.7 dnia...
Dzień 1:
ciemności rozświetla wspaniały uśmiech. Pobudka. Mi nie do śmiechu bo jest kurna 4 rano i w ciągu ostatnich 3 dni spałem ze 4 godziny. Schodzimy. Jako że w górach jak zwykle pewno jebie, odprowadzamy Kaśkę do pobliskiej wiochy, skąd ona wali prosto w skały, a my chcemy przy okazji uzupełnić zapasy Terminatora.
Świt zaskakuje nas błękitem nieba, z dala wyłania się Cerro. Coś jest nie tak. Coś się namieszało. Nie ma chmur, nie ma wiatru. Nie pada. A my jesteśmy na dole w mieście. Ja nie dam rady już zrobić ani kroku. Zwalam się na pryczę w pierwszym hostelu i dosłownie tracę przytomność. Jest 8 rano. Tomaszewski pewno toczy pianę....
Dzień 2:
wstajemy rano, nadal błękit, Cerro wystaje śnieżną czapą nad zielonymi łąkami Chaltenu. Ani podmuchu. Najdłuższy w całym miesiącu okres pogody. A my jesteśmy na dole. Z daleka od gór. Wrzucamy dwójki, wystepują żyły na czołach, bez zbytnich ceregieli spychamy turystów ze szlaku. Walimy do góry. Mijamy nawet wycieczki konne. Ludzie ustają spojrzeć na wariatów pędzących z błyskiem oka w góry. Wbiegamy na camp Bridwella, gorączka, pakujemy, wydalamy, jemy, pędzimy dalej w górę. Moreny, tyrolki, lodowce, bijemy wszystkie nasze rekordy. Docieramy popołudniem do bazy wysuniętej, tzw. campu norwegów. Pakowanie.Przygotowania, żarcie. Próbujemy spać, ale nie bardzo idzie. W końcu zapadamy w drzemkę, śniąc o tych pięknych, których pewno nie będzie nam dane..... jest 10 wieczorem. Wysoko w ścianie zapalają się czołówki. Ku wierzchołkowi walą Niemcy i zespół Harry Porter-Precel-Crock.
Dzień 3:
2 godziny później. Tym razem nie ma kurwa pięknych uśmiechów. Jest za to brutalna rzeczywistość. Choc morda Tomaszewskiego szczerzy się od ucha do ucha. Jest 12 w nocy i świecą gwiazdy. Gotujemy kawę, liofa, wbijamy się w marmockie goretexy (co nam zresztą później dupy uratowały!) buciory, raki i o pierwszej rano walimy do góry. Marcin tnie jak przecinak, wali przez otwierajace 400 metrów śniegu, szczelin, mixtu, i wali później najtrudniejsze otwierajace skalne wyciągi 900 metrowego żebra wschodniej ściany Cerro. Ale razem to droga ma prawie z półtora kilometra. Ja się budzę gdzieś po drodze i po ujarzmieniu szalejącej sraczki, przejmuję prowadzenie. Robi się fajno. Super skała, trochę zalodzona, ale zawsze można rozkuć stopnie z lodu dużym friendem, tudzież drytoolujemy i jest zabawa. Prowadzimy blokami. Tomaszewski ciągnie trudności, ja wyhaczam to co Maestri naspitował. Ale ten gościu był chory. Totalnie zgwałcił tę górę. Zaspitował ją na śmierć. A do tego bolek był kawałem niezłego kutasa. Pozatym, że kłamał, że wszedł na Cerro z Egerrem, to jeszcze ściął bolty na górze Kompresora, którym się poruszamy, żeby inni nie mogli wejść (tak!) i nie pozwolił swojemu partnerowi wejść do końca drogi. Przy czym kutasik nawet nie wszedł na Cerro bo przestraszył się śnieżnej czapy i skończył dwa wyciągi pod szczytem. Co zresztą niektóre zespoły robią do dzisiaj. Po prostu no comments! No więc o 19 spierdala się pogoda, zaczyna wiać. Tak po patagońsku. Jednym słowem jest huragan. Walimy szybciutko do góry. Kurka nie miałem nawet czasu założyc polara. Walę w podkoszulce i goretexie. Wyziębia mnie do szpiku. Na szczycie siadam (bo nie mam odwagi wstać, tak wieje) kompletnie zmrożony. Tomaszewski wprowadził aż tu. A grzyb totalnie nie związany, głowa cukru. Ma facet psychę. Zaliczyliśmy jakieś loty. Złamane zęby. Zakrwawione nosy, ale kurka stajemy na szczycie. 10 wieczór, ściemnia się. Czas wiać w dół. Na szczycie jesteśmy jakieś 3 sekundy. Zapadają ciemności.
Dzień 4:
huragan nie ustaje. Za to wiemy, że jak my staniemy, to już nas nie ma. Chyba nie ma już zabawy. Za to jest walka o ogień. Mimo dodatkowej warstwy, już mi się nie udaje zagrzać. Wpadam w drgawki, osadza się totalne wychłodzenie (hipotermia). Mam małą sznsę, zeby zjechać na dół. Zaciskam szczękające zęby, zasypiam na stanach, powoli odpływam w niebyt. Nic nie mówie, tylko poruszam się coraz mniej. Tomaszewski szaleje. W góre, w dół. Szuka, węszy. Po ciemku rozplątuje chłam lin. Znajduje zjazdy, zwozi nas w dół. Nie ma lepszego przyjaciela niż on. Nie wiem jak to się dzieje ale cały czas gdy on znika w ciemności w dole, jakoś się jednak budzę i zaczynam jechać. Wstaje świt. Zamglony, Śnieg zmienia się w deszcz, pokryci jesteśmy grubą warstwą lodu. Teraz nam przylewa. Jest świetnie. Ja i tak już nic nie czuję. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Godziny, godziny, godziny. W końcu o 9 rano stajemy na lodowcu pod scianą, żyję. Nie wierze. Jedno co chciałem to zasnąć w ścianie i tam zostać. Godzinę później jesteśmy w śpiworach. Mimo, że jest w środku gorąco to cały się trzęsę, nie mogę powstrzymać drżączki. Chłopaki dają nam jedzenie, gratulują. Jezu, jak dobrze. Śpimy 24 godziny. Naciągam kasiapkę (czapkę, którą zrobiła Kaśka na drutach) głębiej na oczy i odlatuję. Chyba zrobiliśmy nasze pierwsze alpejskie przejście. Sam Donini gratuluje (bo podczas tego samego załamania wycofał sie z Fitz Roya) i zaprasza na wspólny wspin. Nawet Tomaszewski strzela uśmiechy.
Koniec wyprawy. I nawet sam szczyt nie liczy się dla mnie tak jak to, co zobaczyłem, to, czego się nauczyłem i to, ile poświęcenia i uczucia pokazali mi wszyszcy wokoło. I chyba tak naprawdę dlatego sie wspinam. Choć tego nie ujmą żadne słowa. Żadne. Może zrozumienie płynie jedynie tylko przez wspólnie wylane łzy, krew i pot.

udzial brali:


Marcin (Geronimo) Tomaszewski -- KW Szczecin, Marmot Team


Kaśka (Młoda) Samson -- wkrótce może KW Toruń, one-person team


Krzychu (Krzykacz) Belczyński -- KW Toruń, Marmot Team

Sponsorzy: Marmot, PZA, KW Toruń, KW Szczecin
autor: Krzykacz-Krzysztof Belczyński dodał: Michał
Najpierw musisz się zalogować!
Komentarze (0) - dodaj swój komentarz

Copyright © 2008 KW Toruń, kontakt