logo banner
KW Toruń > Teksty > Svalbard (Norwegia)...

Teksty

Svalbard (Norwegia) latem 1979 r.

12 stycznia 2008, godz. 00:32

Grupa wspinaczy z Klubu Wysokogórskiego w Toruniu towarzyszyła siedmioosobowej wyprawie naukowej z Instytutu Geografii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wyprawa naukowa kierowana przez dr Kazimierza Marciniaka działała na Spitsbergenie, największej wyspie norweskiego archipelagu Svalbard. Grupę alpinistyczną tworzyli Grzegorz Drozdowski, Jerzy Grajpel, Zbigniew Leszczyński i Leszek Zaleski, który był naszym kierownikiem. Działaliśmy w niezależnych dwójkach - pierwsza dwójka Jurek i Leszek przybyli do bazy naukowej UMK na Kaffiöyra na Ziemi Oscara II-go, na Spitsbergenie, na początku lipca a opuścili ją w drugiej połowie sierpnia. Pozostała dwójka przybyła do bazy w drugiej połowie lipca i opuściła Svalbard na początku września. Cała czwórka działała razem około 10 dni (w pierwszej połowie sierpnia). Cele wyprawy nakreślone przed wyjazdem obejmowały wejścia na szczyty w otoczeniu bazy, trawersy lodowców wyspy Spitsbergen (oczywiście z biwakami na nich), eksplorację rejonu Trzech Koron z próbą wejścia na jeden z tych szczytów oraz wejścia na szczyty Wyspy Księcia Karola (Prins Karl Forland) z próbą przejścia najwyższej partii grani wyspy. Wszystkie nasze projekty i plany działania były budowane w oparciu o jedyne źródło informacji - mapę topograficzną archipelagu Svalbard.

W ramach przyjętych zobowiązań współpracowaliśmy z grupą naukową: uczestnicząc w ich indywidualnych wyjściach badawczych (pomagając badać: ablację lodowców - wwiercało się w lód trasery, przepływy rzek lodowcowych itp.), rejestrując skrupulatnie parametry meteorologiczne - w czasie wyjść poza bazę, rozpoznając drogi przez lodowce do Ny Alesund nad Kongsfjorden (do jednej z najdalej na północ położonych na Ziemi miejscowości, gdzie była norweska baza naukowa z portem, szutrowym lotniskiem, pocztą, lekarzem itd.) oraz do fiordu Jonsfjorden, gdzie przebywała dwójka toruńskich badaczy.

W tym czasie na Spitsbergenie były dwie miejscowości sowieckie: Barenstburg i Piramida. Rosjanie dzierżawili tam nierentowne kopalnie, utrzymywali stacje meteorologiczne, pocztę, stołówki, kina, "cywilne" kutry i helikoptery (składające się na "cywilną" flotę: "Grażdanskij Fłot"). Ze względów finansowych prowadzenie działalności naukowej bez współpracy z instytucjami radzieckimi było dla uniwersytetu niemożliwe. Transporty sprzętu i ludzi odbywały się przy pomocy radzieckich kutrów i helikopterów (jak bardzo jakość tego sprzętu odbiegała od jakości sprzętu norweskiego najlepiej oddaje fakt, że gdy przylatywał do bazy Norweg - w jednej osobie: listonosz, policjant, strażnik parku, ratownik, to ludzie budzili się, gdy lądował, gdy miał lecieć radziecki helikopter, to w bezwietrzny dzień było słychać grzanie silników z odległości kilkuset kilometrów!). We współpracę z Rosjanami wpisany był rodzaj dyplomacji nazywany przez nas zaprzyjaźnianiem się. Wymagało to z naszej strony trochę dobrej woli i zdrowej wątroby. Gdy Jurek i Leszek dotarli pociągiem do Murmańska i czekali kilka dni na fracht, aby statkiem popłynąć do Barentsburga, dziennikarze z telewizji, którzy uprzednio nagrali z nimi krótki wywiad, wywieźli ich na "majówkę" (drobne kilkaset kilometrów na południe od Murmańska). Według relacji Jurka, gdy rosyjscy koledzy wyjęli z samochodu jeden koszyk z wiktuałami a drugi z butelkami wódki, z szeroko otwartymi oczami, przerażony tym widokiem Leszek miał rzec śmiertelnie poważnie: "Jurku, my chyba na Spitsbergen nie dotrzemy". Jednak dotarli. Na Spitsbergenie zaprzyjaźnianie się miało swoją częstotliwość. Rosjanie "mieli wstręt" do występowania do norweskiego gubernatora o pozwolenie na kolejne lądowanie lub przycumowanie kutra (za to były opłaty), więc zrobili to raz (i myśmy raz za to zapłacili), przy kolejnej pomocy z ich strony - kierownik K. Marciniak gościł ich przy stole. Te spotkania były już bardziej bezpieczne, bo piloci mieli obyczaj samoograniczania się, to znaczy po wypiciu pół litra "Wyborowej" ("na lico") brali pod pachę pakunek i szli do helikoptera (pakunek = zestaw: polska szynka i "Wyborowa" - stanowił prezent dla przełożonych). Gorzej, gdy przypłynął kuter, ale to było tylko raz. Na szczęście, te zagrożenia w mniejszym stopniu dotyczyły wspinaczy, którzy większość czasu spędzali poza bazą.

Po dokonaniu kilku wejść w okolicy bazy (patrz spis) Jurek i Leszek wyruszyli poprzez plateau na północ w kierunku Trzech Koron. Po kilkudniowym marszu na nartach, z ciągnionym na pasie toboganem, osiągnęli cel (po drodze wspięli się na piękną piramidę - Kregnestoppen). Na miejscu, odnieśli sukces; znaleźli drogę, którą wspięli się na Środkową Koronę. W czasie odwrotu przeżyli "spitsbergeńskie" przygody. Pierwsza sympatyczna: zabiwakowali w śniegach na plateau, nad płytkim jeziorkiem (nie trzeba było topić śniegu). Gdy po wypoczynku, zaspany Jurek machnął menażką, to nabrał tylko powietrze. Woda znalazła szczelinę i jeziorko znikło. Druga przygoda była bardziej niebezpieczna: mając przed sobą dwa dni marszu do bazy, bez prowiantu, po całodniowym marszu we mgle (według kompasu i mapy) nie trafili na przejście szerokości kilkuset metrów, które prowadziło z plateau do U-kształtnej doliny (oczywiście przykrytej zawsze lodem i śniegiem). Po wprowadzeniu poprawek w kierunku marszu, bez przekonania podjęli próbę, która zakończyła się sukcesem... i zostało tylko dwa dni drogi. Trzeba dodać, że "dzień" marszu trwał czasami szesnaście lub więcej godzin (latem jest tam jasno przez całą dobę). Podczas tego przejścia (i innych), regularnie co kilka godzin, dokonywali pomiarów temperatury (zgodnie ze sztuką - w cieniu, 2 m ponad gruntem... ), również wtedy, gdy gwizdało i była typowo spitsbergeńska pogoda: mżawka przemieszczająca się z taką prędkością, że mogła to robić nieomal poziomo (gdy dotyczy to większych wysokości, należy słowo "mżawka" zamienić na "wszędzie wciskający się śnieg").

W tym czasie druga dwójka (Grzegorz i ja), która przyleciała na Spitsbergen samolotem a później do bazy dotarła helikopterem, po kilku wejściach na szczyty w otoczeniu bazy, wybrała się do Ny Alesund. Wyjście rozpoczęło się dość pechowo, drugiego dnia w zejściu z Hofgaardtoppena odpadłem (efekt - liczne stłuczenia oraz uderzeniem spadającego kamienia rozcięta skóra na głowie). Mimo to, w jako tako dobrym stanie, za dwa dni byliśmy w Ny Alesund. Po zwiedzeniu miejscowości (pomnik Nansena, jeden z ośmiu masztów cumujących niegdyś sterowiec "Italia", lotnisko,... ) wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pod wpływem fałszywej informacji weszliśmy w niewłaściwy kocioł lodowca Brögger. Dotarliśmy do szczeliny brzeżnej szerokości kilku metrów pod ścianą stojącej nam na drodze grani. Strach skakać, szczególnie z saneczkami i plecakiem na plecach. Zatem zrzuciliśmy z pleców ciężar i w mglistym kapuśniaczku rozeszliśmy się, by szukać lepszego podejścia do skał. Na lodowcu, wiadomo, trzeba uważać na szczeliny. Na szczęście, im wyżej tym, jest ich mniej. Im bardziej mokry śnieg, tym lepiej. Oznacza to, że woda nie znajduje łatwego odpływu, bo brak jest szczelin. Rozglądając się w kierunku skał maszerowałem z zawieszonym na nadgarstku czekanem. Wydawało mi się, że jest mokro pod butami. Nagle usłyszałem krzyk przerażenia (jak sobie po czasie uświadomiłem - własny), otoczyła mnie ciemnozielona czeluść a nad głową, z otworu w śniegu padał na mnie deszcz. Wydawało mi się, że wiszę tak wieczność, choć po ułamku sekundy byłem już na powierzchni. Klęczałem na białym suchym śniegu ciesząc się, że miałem ze sobą czekan (na którym przypadkowo zawisnąłem!). Nie mam pojęcia, jak wylazłem na wierzch - nie miałem na butach raków! Starannie badając drogę czekanem (to bardzo przypomina egzorcyzmy) dotarłem do mokrego śniegu. Potem znalazłem drogę na przełęcz i cofnąłem się by zabrać plecak (z plastikowymi saneczkami). Z Grzegorzem, który wynurzył się z chmury i deszczu, podjęliśmy dalszą drogę. Krótką graniówką udało nam się przejść na "Uversöyra" (na północnym brzegu Engelsbukty), gdzie po czwartym biwaku i zjedzeniu resztek prowiantu (puszka mielonki, herbatka z "tundry") mieliśmy przed sobą 24 godziny marszu do bazy. Niestety czas przejścia się wydłużył. W chmurach i opadzie śniegu błąkaliśmy się wśród szczelin górnych basenów lodowca Comfortlessbreen (co za adekwatna nazwa?). Z pomocą mapy i kompasu wydostaliśmy się szczęśliwie na właściwą drogę do bazy i po przejściu czterech (ale za to malutkich) lodowców (Cissybreen, Haakenbreen, Erikkabreen i w poprzek Aavatsmarkbreen) byliśmy w domu.

Na początku sierpnia nasza czwórka odzyskiwała siły w bazie (uczestnicząc pojedynczo w krótkich wyjściach z geografami). Koło bazy przeszedł miś. Szedł z południa, od Jonsfjorden, gdzie w "husie" (czyli niegdyś domku myśliwskim) przebywała dwójka badaczy. Wtedy łączność radiowa spoza gór nie była możliwa. Kierownik zarządził wyjście do "Jonsa" grupy alpinistycznej. Po kilkunastu godzinach byliśmy na miejscu. Niedźwiedź istotnie przechodził bardzo blisko domku, ale koledzy wypłoszyli go rakietnicą. Niedługo po naszym przyjściu przypłynęła z bazy łódź, aby po kilku dniach zlikwidować podbazę w "Jonsie". Przedtem przerzucono łodzią naszą czwórkę (dwoma rzutami) na południowy brzeg fiordu, skąd rozpoczęliśmy ostatnie wspólne, kilkudniowe działanie. Spotkała nas, szczurów lądowych, "morska" przygoda. Pierwsza przewieziona na drugi brzeg dwójka - poszła w górę Lodowca Miłości ufając, że mocna (podówczas) druga para ją szybko dogoni. Tymczasem, wyrzuceni z Grzegorzem na wysepkę laguny przed czołem lodowca utknęliśmy tam, gdyż bardzo silny przypływ wody uniemożliwił opuszczenie wysepki. Widoczni z daleka (nie słyszeli z powodu wiatru naszych gwizdów i nawoływań) Jurek i Leszek po godzinnym podejściu zawrócili, zeszli do nas. Zrobili to, bo byli zaniepokojeni naszą bezbronnością i tym, że widzieli dużo śladów misia. Dwie dwójki spędziły niezaplanowane osiem godzin na plaży chowając się przed silnym wiatrem za wyrzucone przez morze kłody drewna. Rozdzielała nas rzeka, która płynęła to w jedną, to w drugą stronę. Przekroczyliśmy ją, gdy była wystarczająco płytka (różnice poziomów między odpływem a przypływem przekraczają półtora metra). Nie ma tu miejsca, aby opisać pozostałe liczne przeszkody, na które trafiliśmy na pd. brzegu "Jonsa". Pomimo tych przygód, weszliśmy na Bulltinden i Holmesletfjellet (patrz spis wejść). Do husa wróciliśmy, po czterech dobach, o umówionym czasie - również łodzią. Tam się też rozstaliśmy z Jurkiem i Leszkiem, którzy powoli w myślach zaczęli wracać do cywilizacji. Wracając przez Kaffiöyra, przy przekraczaniu rzek Jurek nie używał butów przeciwatomowych (które każda nasza para miała ze sobą - do tego celu i do przechowywania wody na biwaku, jeśli biwak miał miejsce poniżej strefy mrozu, tzn. ok. 500 m n.p.m.). Jurek brodził nawet, gdy było głęboko po pas. Wtedy marsz był szybszy - nie trzeba było sobie nawzajem tych butów przerzucać ponad rzeką.

Z Grzegorzem spędziliśmy w "Jonsie" jeszcze tydzień wspinając się na wyższe z okolicznych gór. Wracając do bazy sądziłem, że to już koniec dalszych wypraw.

Tymczasem już za dwa dni przepłynęliśmy kutrem "Zarią" razem z Saszą (Aleksandrem Michajłowiczem Tiebienko, geologiem z Leningradu) do Klubben na Wyspie Księcia Karola. Tak się nazywa zatoka na wschodnim brzegu wyspy i hus będący bazą uniwersytetu z Oxfordu (hus był tego lata pusty). W czasie pobytu na wyspie (w dniach od 24.08 do 06.09) w dwu wyjściach przeszliśmy ją wzdłuż (czyli ok. dwa razy 120 km, tam i z powrotem) nieomal całą, to znaczy, tylko bez połowy jej płaskiej (chociaż zakończonej od południa niespodziewanie dwoma wzgórzami) południowej części zwanej Sletta. Wspięliśmy się też na dwa najwyższe szczyty na wyspie: Monaco i Jessie (patrz spis). Przyroda wspaniała: od zachodu, od oceanu - zielone doliny, od wschodu, od Forlandsundet (cieśniny pomiędzy Wyspą Księcia Karola a Spitsbergenem) - lodowce klifowe. Można było zobaczyć stado wylegujących się fok, dużo ptactwa. Pierwszy zachód słońca oglądaliśmy pod koniec sierpnia. W ostatnie dwa dni pobytu na wyspie o północy robiło się szarawo. Były kłopoty z wodą, wysechł strumyk, śniegu u góry przybywało, nie topił się. Rano trzeba było rozbijać lód i po nabraniu wody wyjmować kolejne kamienie, by sobie dać szansę na następne zaczerpnięcie wody. Było oczywiste, że to czas powrotu.

Wejścia:

  • 09.VII: szczyt z kotą 771 m w grupie Prins Heinrichfiella, zach. granią, J. Grajpel i L. Zaleski,
  • 12.VII: Askerfjellet (935 m n.p.m.), zach. grzędą, J. Grajpel i L. Zaleski,
  • 21.VII: Kregnestoppen (1002 m n.p.m. ), zach. grzędą, J. Grajpel i L. Zaleski,
  • 21.VII: Prins Heinrichfjellet (932 m n.p.m.), zach. granią, G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 24.VII: Hofgaardtoppen (1125 m n.p.m.), pd granią, G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 25.VII: środkowy szczyt w grupie Trzech Koron (1225 m n.p.m.), zach. granią, J. Grajpel i L. Zaleski,
  • 25.VII: Gavetoppen (1058 m n.p.m.) w grupie Holtafjella, pn-zach. żebrem, G. Drozdowski,
  • 26.VII: dwa wierzchołki Gunnhildkletten (ok. 800 m n.p.m.) w grupie Dronningfjella, wsch. granią, J. Grajpel i L. Zaleski,
  • 26.VII: grań; Berteltoppen (808 m n.p.m.) - Knitten (710 m n.p.m.), G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 14.VIII: Bulltinden (ok. 760 m n.p.m.) w grupie Svartfjella, pd. granią, G. Drozdowski, J. Grajpel, Z. Leszczyński i L. Zaleski,
  • 14.VIII: Holmesletfjellet (ok. 700 m n.p.m.), pd. granią, G. Drozdowski, J. Grajpel, Z. Leszczyński i L. Zaleski,
  • 20.VIII: Konowfjellet, pn. grzędą, G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 20.VIII: wsch. szczyt w grupie Ankerfjella , G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 28,VIII: Monacofjellet (1084 m n.p.m.), pd-zach. grzędą, G. Drozdowski i Z. Leszczyński,
  • 28.VIII: Jessiefjellet (1051 m n.p.m.), pd-zach. grzędą, G. Drozdowski i Z. Leszczyński.

Trudności tych dróg nie przekraczają II (choć, gdy się kto uprze lub pobłądzi, to może znaleźć III). Skała wszędzie bardzo krucha. Szczególnie to nieprzyjemne, gdy się wspina z sankami przytroczonymi do pełnego plecaka. Może warto dodać, że baza i husy znajdowały się kilka metrów nad poziomem morza i wypisane wysokości stanowią, w większości wypadków, wielkość deniwelacji wejścia (na wyspie - wysokość zachodnich ścian).

G. Drozdowski i Z. Leszczyński byli pierwszymi Polakami, którzy przeprowadzili eksplorację gór na Wyspie Księcia Karola. Na kilku szczytach nie znaleźliśmy kopczyków, ani wzmianek w literaturze o wejściach na te szczyty. Są to: Prins Heinrichfjellet (wznoszący się nad lodowcami Irenebreen i Elizebreen), Bulltinden, Konowfjellet i Ankerfjella nad fiordem Jonsfjorden oraz Jessiefjellet na Wyspie Księcia Karola.

O tej wyprawie ukazała się w "Taterniku" 80/3 wzmianka autorstwa Leszka Zaleskiego.

Dziękuję za pomoc w przygotowaniu materiału Leszkowi i Jurkowi.

Zbigniew Leszczyński

autor: Zbigniew Leszczyński dodał: Michał
Najpierw musisz się zalogować!
Komentarze (0) - dodaj swój komentarz

Copyright © 2008 KW Toruń, kontakt