Przyczynek do 50-lecia KW Toruń

W ostatnich dwóch latach wielokrotnie pojawia się w środowisku taternickim toruńskim idea upamiętnienia półwiecza powstania Klubu Wysokogórskiego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wciąż nie może dojść do zrealizowania tej uroczystości. A głównym powodem tego jest niemożność ustalenia daty owego jubileuszu, która powinna się pokrywać z datą powstania organizacji, z 50-letnim oczywiście przesunięciem.

Wydaje się, że ten stan rzeczy, spowodowany niedostatkami w archiwaliach, jest trwały. Nie oznacza to jednak, że nie można Klubu uczcić, a o ruchu wysokogórskim na Pomorzu nic powiedzieć. Historycy wszak opisują różne zbiorowości, których początki giną, jak się to mówi, "w pomroce dziejów". Akceptując mrok sprzed 50 lat koledzy z Klubu próbują skłonić innych swoich kolegów do napisania wspominek. I mnie to spotkało i srodze zasmuciło, bo wspominki górskie to rodzaj literacki na ogół niestrawny; większość znanych mi wspinaczy nie czyta książek o górach i innych tekstów, także (a może w szczególności) tych poświęconych egzotycznym wyprawom zdobywczym czy wielkim osiągnięciom alpinizmu i himalaizmu. Nie chciałbym i nie mógł zanudzać czytelników nie mając w dodatku nic ciekawszego do powiedzenia. Pomyślałem więc, że zamiast przyczynku historycznego zanotuję pewną refleksję.

Będąc w czerwcu br. po raz pierwszy na zjeździe "staruszków" w Morskim Oku spotkałem m.in. Alka Lwowa, co zaowocowało przesłaniem mi po powrocie nowego wydania jego książki Zwyciężyć znaczy przeżyć. Krótko potem Andrzej Wilczkowski przesłał mi nową edycję Miejsca przy stole. I tu nastąpiło coś niezwyczajnego - przeglądając te książki, z których drugą znam z pierwszego wydania, zacząłem je czytać i trudno mi było czytanie przerwać.

Jest oczywiste, że inaczej się czyta tekst o ludziach i sprawach obcych, choćby nawet i frapujących, a inaczej o znajomych, kolegach i przyjaciołach. Mój czas górski pokrywa się z wiekiem naszego klubu i miałem kiedyś swoje "miejsce przy stole". Ale nie tylko to było przyczyną mojego zafascynowania tekstami Wilczkowskiego i Lwowa. Przecież pierwszy z nich znałem już od dawna. To zestawienie obu było tak uderzające, ponieważ pokazuje szczególnie jaskrawo obraz dwóch wyraźnych epok polskiego wysokogórstwa - jeśli można użyć neologizmu zawierającego i taternictwo i alpinizm i himalaizm.

Książka Wilczkowskiego to okres taternictwa i alpinizmu, okres w którym utworzyły się fundamenty polskiego himalaizmu. Do czasu jej pierwszego wydania w 1982 zrealizowano od lat 70-ych tylko 14 polskich wejść na ośmiotysięczniki, choć w tym pierwsze zimowe na Everest. Za to w dwudziestoleciu 1982 - 2002 było tych wejść ponad sto; w latach 80-ych - pięćdziesiąt, w 90-ych - czterdzieści pięć.

Nasza epoka lat 50 - 70 (należę z Wilkiem do tego samego pokolenia) wyróżniała się kilkoma naiwnościami i jedną nieocenioną wartością. Do pierwszych należą wzorce osobowe i kanony moralne, których uczyliśmy kursantów, jak maksyma Wawrzyńca Żuławskiego o nieopuszczaniu towarzysza nawet gdy jest zmarzłą bryłą. Była to epoka świętych przedmiotów - Haka, Młotka i Liny. Fragmenty tekstu Wilka poświęcone linie pozwalają przybliżyć mistyczne niemal znaczenie zespołu nią związanego w taternictwie lat 30 - 40 i wcześniejszych. Dopiero zetknięcie z techniką alpejską uświadomiło mojemu pokoleniu iluzoryczność stałej asekuracji na wielkich drogach śnieżno-lodowych.

A co było ową nieocenioną wartością? - pustka. Tatry były praktycznie puste jeszcze do lat 70. Pusty był Kaukaz, Hindukusz, Andy i Himalaje. Chociaż społeczeństwo masowe już się utworzyło, jego forpoczty nie dotarły jeszcze do gór wysokich.

Była jeszcze jedna rzecz, zarazem naiwna i wartościowa: znajomość i przywiązanie do tradycji przejawiające się w studiowaniu historii taternictwa i nabożnym podziwie dla osiągnięć naszych poprzedników. Trzeba zrozumieć, że przykładowo drogi na pd. ścianie Zamarłej Turni, będące dla współczesnych wspinaczy śmiesznie łatwym terenem, były dla taterników początku XX wieku rzeczywistym osiągnięciem.

W książce Alka, młodszego o całe pokolenie, opisana została już inna epoka. Oczywiście trudności techniczne modnych dróg wzrosły i zmieniły się opisujące je skale. Zniknęło nabożeństwo sprzętowe i pietyzm w stosunku do wyposażenia osobistego. Świetna jest scenka pokazująca Messnera wyrzucającego buty wspinaczkowe po dojściu do piargów.

Ale najważniejszą sprawą jest himalaizm. Lata 80 to szansa nadrobienia polskich zaległości w wejściach na ośmiotysięczniki. Takie zdanie mógłby wygłosić prezes PZA, lecz rola PZA zanika. Teraz prace wysokościowe pozwalają klubom na organizowanie własnych wypraw. Wejścia stają się coraz częstsze, coraz wyraźniejsze staje się współzawodnictwo w osiągnięciu "korony". Kształtuje się niepisana zgoda, że himalaizm, ta sztuka cierpienia, jak powiedział Kurtyka, to sport dla ludzi znających dogłębnie swoje możliwości i podejmujących decyzje na swoje wyłączne ryzyko. Ta zasada najważniejsza dla epoki lat 80 - 90. Bez jej znajomości nie zrozumiemy śmierci Wandy i skazani jesteśmy na dziennikarskie bałamuctwa, które Alek słusznie piętnuje. Tu nie ma zastosowania maksyma Żuławskiego, a jednak? . Alek Lwow i Tadek Karolczak uratowali Tadka Łaukajtysa sprowadzając go z obozu III pod Dhaulagiri w 1983 i rezygnując tym samym z pewnego wejścia na szczyt. A miał to być ich pierwszy ośmiotysięcznik.

* * *

Zastanawiam się, czy nadchodzi już kolejna epoka w polskim ruchu wysokogórskim. W latach 1975 - 2000 wchodzono średnio na 4,2 ośmiotysięcznika rocznie. W roku 2001 takich wejść było 4. Nic więc właściwie się nie zmieniło?

Zmieniło się jednak dużo. We wszystkich "firmowych" górach tłumy ludzi, w Himalajach ścieżki górskie obudowane hotelikami, wokół wielkich szczytów kolejki ekspedycji komercjalnych. A co ważniejsze, jak się wydaje, to brak zainteresowania himalaizmem wśród młodych. Może nawet spadek zainteresowania górami typu alpejskiego w ogóle, proporcjonalny do wzrostu zainteresowania gimnastyką i akrobacją "ścianową".

Wyglądałoby to na koniec "wysokogórstwa".

* * *

Każdy klub wysokogórski jest oceniany na podstawie osiągnięć jego członków. Jeśli zastosujemy najprostsze kryterium: wejścia na ośmiotysięczniki, to w naszym klubie będzie można wymienić tylko dwa nazwiska: Tadka Łaukajtysa i Ludwika Wilczyńskiego. Dzięki im za to, że choć skromnie, znajdujemy się jednak w himalajskim rankingu.

Wojciech Szymański