ALPY 2004

Do Chamonix trafiliśmy osobno - Jaca szlifował formę w Arco, ja natomiast postanowiłem przyzwyczaić się do tarcia i rys w alpejskim granicie. Początkowo pogoda mi nie sprzyjała. Spróbowaliśmy razem Majką Grzybowską drogę Majorette Thatcher na Czerwonym Filarze Blatiera. Niestety było za mokro i zbyt trudno, no i wycofaliśmy się po dwóch wyciągach.

Po kolejnej zlewie zjechaliśmy do Chamonix i już mieliśmy jechać do Arco, gdy spotkaliśmy ekipę z Warszawy. Wyszliśmy z nimi na Południowe Igły pod schronisko Envers. To miejsce ma prawie same zalety: bardzo krótkie podejścia 10 - 20 minut, cudowna miejscówka, południowa wystawa ścian. Najpierw razem z Majką zrobiliśmy Le Piege TD+ 6a OS 200m na Tour Verte. Później niestety zmyło nas po 3 wyciągu z Le Marchand de Sable na Tour Rouge.

Pogoda była super ale niestety skończyło się nam jedzenie i wróciliśmy do Chamonix. Tam doczekałem się w końcu na Jacy i ruszyliśmy pełni zapału do naszego namiotu pod Igłami. Na pierwszy ogień poszła Chloe ED- 6b+ OS 300m na Tour Rouge. Po tym naparliśmy na Melissa, Metisse d`Ibiza za 7a w Małych Yosemitach. Tu Jaca potwierdził swoją formę z Arco. Niestety poślizgnął się przy jednym z ostatnich trudnych ruchów i najtrudniejszy wyciąg musiał powtórzyć. Dalej pognaliśmy Guy-Anne mijając po drodzę zespół z Francji, co wprawiło w ogromną radość Jacę. Całość miała 12 wyciągów (Melissa... ED+ 7a RP 100m plus Guy... TD+ 6a OS), a góra nazywa się Premiere Pointe des Nantillons.

Następnie zrobiliśmy Tout va mal ED- 6b OS na Aguille de Roc i na koniec Draculę ED 6c OS na Tour Rouge. Niestety na piątym wyciągu źle się wpasowałem w ryskę i spadłem, stąd ten wyciąg jest we flashu - bezproblemowo przepłynął przez niego Jaca. Co więcej na ósmym wyciągu przeszedł w oesie 6c, i tu mieliśmy okazję poznać źródło nazwy drogi. Mikrochwyty zjadły nam do końca koniuszki palców tym bardziej, że był to czwarty dzień wspinania pod rząd.

Po dwudniowym odpoczynku znaleźliśmy się pod zachodnią ścianą Petit Dru. Tu czekała na nas Directe Americane i wymarzony szczyt. W ścianę wbiliśmy się o w pół do piątej rano i jak się później okazało wspinaliśmy się w dobrym tempie. Taktyka wyklarowała się jakoś sama - ja robiłem dużo łatwych wyciągów i kontrolowałem nasze położenie, Jaca natomiast skupił się na najtrudniejszych trzech wyciągach. Najpierw zrobił czterdziestometrowego Dilfera, a później dwa kluczowe wyciągi - dziewięćdziesięciometrowe zacięcie. Tempo mieliśmy naprawdę niezłe - po trudnościach byliśmy krótko po jedenastej! Pozostało nam jeszcze tylko wbiec na szczyt, bagatela - prawie dwadzieścia wyciągów. Już pod samym wierzchołkiem, gdy posążek Matki Boskiej był na wyciągnięcie ręki nastąpiło to czego się obawialiśmy. Usłyszałem trzeszczenie transformatorów, wydobywało się ono z okolicznych kamieni. Zarządziłem odwrót, który przerodził się w ponad dwunastogodzinną katorgę. Początkowo było dość dramatycznie wokół szalała burza, później zaczął padać grad, następnie śnieg, dalej deszcz, a na końcu przestało padać, ale na nas lało się z mokrej ściany. Gdy zapadła ciemność zamieniliśmy się w automaty. Założenie prusa, przyrządu, wyszukiwanie stanowiska, auto, czekanie, ściągnięcie liny, związanie końcówek... i tak czterdzieści razy. Oczywiście klinowała nam się lina, raz w najgorszym miejscu w jakim mogło to się wydarzyć - w cieku wodnym. Do koleby dotarliśmy około czwartej rano. Jaca zrobił picie i... ja zasnąłem ze zmęczenia nie wypiwszy nawet łyka, a Jaca przez nieuwagę wylał swoją porcję.

Dziękujemy Zarządowi Klubu Wysokogórskiego za dofinansowanie wyjazdu.

Bogusław Kowalski