Toruńska Wyprawa w Andy Peruwiańskie 1973

Gdy poproszono mnie o przygotowanie - z okazji jubileuszu naszego klubu - tekstu mającego być osobistym, krótkim wspomnieniem o klubowej wyprawie w Andy, zgodziłem się chętnie. Przede wszystkim z powodów obiektywnych: w historii klubu toruńskiego wyprawa ta była wydarzeniem bardzo znaczącym i przy jubileuszowej okazji musi być przypomniana. Ale też dlatego, że moja własna pamięć o niej jest jak najlepsza.

Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że przygotowanie tego "wspomnienia" nie będzie wcale łatwe. Z prostego powodu: oto i ta wyprawa zbliża się do własnego, okrągłego jubileuszu: w przyszłym roku minie od niej trzydzieści lat! A pamięć ludzka, jak wiadomo... Sięgnąłem więc do "Taternika" numer 1/1974, gdzie można znaleźć i rzeczowe, pełne informacji omówienie wyprawy przez osobę najbardziej kompetentną, czyli przez jej Kierownika, kolegę Tadka Łaukajtysa, i wspomnieniowe artykuły dwóch jej uczestników. Teksty te są z kronikarskiego punktu widzenia najważniejsze i gorąco je polecam wszystkim zainteresowanym. Tutaj, ze świadomością wszystkich braków i bez żadnych ambicji kronikarskich, jedynie zdań parę mieszających fakty i osobiście zapamiętane (?) obrazy.

Wyprawę zorganizował nasz Klub, który wówczas nazywał się jeszcze skromnie Kołem Toruńskim Klubu Wysokogórskiego. Nie byłaby ona możliwa bez wsparcia licznych protektorów i sponsorów (choć wówczas to słowo nie było jeszcze tak popularne jak dzisiaj), a starania organizacyjne ułatwił fakt, że wyprawa była toruńska, a rok 1973 był rokiem rocznicy kopernikańskiej. Uczestników było jedenastu, dziesięciu z KT (Tadeusz Łaukajtys, Roman Gutkowski, Witold Jurkowski, Stanisław Korybut-Daszkiewicz, Bogdan Krauze, Ziemowit Plewicki, Tomasz Polakiewicz, Wojciech Szymański, Ludwik Wilczyński, Jarosław Zaremba) i jeden, Eugeniusz Chrobak, spoza Torunia. Nie potrafię już dziś powiedzieć, ile i jakich problemów trzeba było pokonać, aby doprowadzić do wyjazdu. Jedno się nie zmieniło do dziś - trzeba było oczywiście zapewnić wyprawie wszystko, co niezbędne, by na miejsce dojechać i móc potem prowadzić akcję w górach. Ale była to zupełnie inna epoka i wiele rozwiązań może się dziś wydać jak z innej bajki. Dziś, gdy w Toruniu są bodaj trzy sklepy ze sprzętem wspinaczkowym, a złotówka jest wymienialna (choć oczywiście nadal trzeba ich trochę mieć, by wyjechać na wyprawę) warto przypomnieć, że na przykład raki i młotki lodowe dla wyprawy były produkowane przez zakład, który na co dzień produkował coś innego, płachty biwakowe i spodnie przeciwwiatrowe szyliśmy własnym przemysłem z ortalionu, a piękne, czerwone śpiwory miały wnętrze z różowego inletu - spało się jak w pierzynie, ale pakowne ani lekkie to nie było. Wyprawa wiozła do Ameryki dwa samochody terenowe, które były dla nas podstawowym środkiem podróżowania po peruwiańskich drogach i którymi przebyliśmy około 8000 kilometrów. Naszym "lekarzem" został Tomek Polakiewicz, chemik z zawodu, który niezwykle sumiennie przygotował się do tej roli odbywając szereg praktyk u lekarzy-specjalistów. Gdy trzeba było, interweniował spokojnie i kompetentnie w dolegliwościach typowych dla pobytu w wysokich górach, a jego diagnoza i postępowanie w ciężkim przypadku zatrucia jadem kiełbasianym jednego z kolegów były fachowe i skuteczne. Dodam, że "dentystą" wyprawy miał być Ludwik Wilczyński, ale poważniejsze interwencje nie były konieczne.

Podróż do Peru i z Peru dziesięciu uczestników odbyło statkiem, który zabrał również cały sprzęt; jeden z kolegów leciał samolotem. Ta morska podróż mogłaby być tematem osobnej opowieści, powiem tylko, że w każdą stronę trwała ponad miesiąc, a statek był statkiem handlowym obsługującym wówczas linię z Gdyni do Chile. Dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć porty i miasta, do których zawijał, wiele z nich o nazwach, których samo brzmienie było dla mnie wówczas emocjonujące: Lizbona, Caracas, Cartagena, Barranquilla, Guayaquil. I jeszcze przejście przez Kanał Panamski, i wejście na mieliznę na redzie Port au Prince... Na miejscu, w porcie Callao, szybko poznaliśmy słowo "maňana", gdy próbowaliśmy załatwić formalności celno-administracyjne dla wydostania z portu naszego bagażu. Tych kilka przymusowych dni w Limie pozwoliło nam zawrzeć pierwszą znajomość z miastem, w którym przyszło nam potem spędzić jeszcze sporo czasu.

Tu trzeba koniecznie poświęcić słów kilka panu Emanuelowi Albrizzio Fontana i jego rodzinie. Otóż nasza wyprawa (a również i inne polskie ekipy odwiedzające w różnym czasie góry Peru) znalazła wspaniałą bazę w jego limańskim domu. Mieszkaliśmy tam, gdy byliśmy w mieście i zostawialiśmy bagaż, gdy jechaliśmy w góry. Dom był obszerny, ale jednak goszczenie w nim jedenastu zupełnie obcych facetów, z którymi niezbyt można się dogadać, dwóch ton bagażu i dwóch samochodów to nie byle co. Gościnność i serdeczność naszych gospodarzy były niezwykłe, traktowali nas jak domowników. I nie tylko gościli u siebie: to dzięki nim nawiązaliśmy w Limie wiele znajomości i mogliśmy uczestniczyć w życiu rodzinno-towarzyskim, którego południowoamerykańską spontaniczność i otwartość pamiętam żywo do dziś. Było to dla nas ważne w okresach, gdy musieliśmy przebywać w Limie - zwłaszcza już po zakończeniu działalności górskiej, gdy czekaliśmy na opóźniający się statek.

Nasza działalność górska składała się z dwóch części. Pierwsza, to sześciotygodniowy pobyt w Cordillera Blanca. Był to nasz pierwszy kontakt z górami Peru, to tu zdobywaliśmy aklimatyzację (nieprzyjemną zwłaszcza dla debiutantów w górach wysokich, do których należałem i ja). Już jednak w pierwszym, niejako poznawczym, okresie pobytu, w grupach Caullaraju i Lariaraju, udało się zrealizować kilka interesujących przedsięwzięć, w tym wejścia na kilka dziewiczych, pięciotysięcznych wierzchołków, z których jeden otrzymał nazwę Nevado Toruń. Drugi okres w Białych Kordylierach, to działalność wokół doliny Llanganuco. Tu wciąż była świeża pamięć olbrzymiej katastrofy - trzęsienia ziemi, które nie tylko spowodowało wielkie zniszczenia i ofiary wśród miejscowej ludności, ale też spowodowało zagładę całej, dużej wyprawy czechosłowackiej. Nasza baza stanęła w miejscu nieodległym od ich bazy, nad jeziorem, pod ścianami Huascarana. To stąd czwórka Chrobak, Łaukajtys, Szymański i Wilczyński atakowała główny cel sportowy wyprawy: południowy filar Huandoy Oeste (6356 m.). Po dwóch dniach podejścia, trzech wspinaczki i jednym zjazdów ze szczytu cel ten został zrealizowany. Trudności skalno-lodowe drogi zdobywcy ocenili na piąty stopień, a nawet niezbyt ostre zdjęcie we wspomnianym numerze "Taternika" pozwala ocenić jej śmiałość i elegancję. Odbyliśmy też wspinaczki w sąsiedniej, pięknej dolinie Paron. Niestety, nie udało się nam wejść na najwyższy szczyt regionu, Huascaran - po dwóch dniach spędziła nas z jego zboczy zła pogoda.

Druga część działalności górskiej, to góry na południu Peru. W ciągu miesiąca odwiedziliśmy kilka pasm: La Raya, Carabaya, Aricoma, Urubamba, Vilcanota, dokonując wielu wspinaczek, z których największą wartość sportową miało poprowadzenie nowej drogi północną ścianą na efektowny szczyt o nazwie Veronica (5894 m.) w Cordillera Urubamba przez zespół Chrobak, Gutkowski, Łaukajtys i Wilczyński. Wcześniejsze niż zwykle nadejście pory złej pogody nie pozwoliło na realizację wszystkich planów w tej fazie wyprawy i zmusiło nas do zakończenia działalności górskiej.

Jak wspomniałem, niniejszy tekścik nie ma żadnych pretensji do wyczerpującego omówienia wszystkich osiągnięć wyprawy, stąd jedynie tych kilkanaście powyższych linijek - po komplet informacji mogę tylko raz jeszcze odesłać do sprawozdania Kierownika.

Nie jestem ekspertem w historii andynizmu. Przekonany jestem jednak, że można bez ryzyka powiedzieć również dzisiaj, po upływie prawie trzydziestu lat, iż toruńska wyprawa andyjska '1973 była wyprawą ambitną i odniosła znaczący sukces. Postawiła sobie cele zarówno eksploracyjne, jak i sportowe, i zrealizowała oba. Zostawiła wówczas w Andach kilka nowych nazw, opracowano kilka nowych szkiców topograficznych. Zdobycie w sumie ponad dwudziestu szczytów, kilka wejść na szczyty dziewicze i trzy wybitne drogi sportowe to dorobek poważny. Jak napisał Tadek w sprawozdaniu dla "Taternika": "Droga na Huandoy jest bezwzględnie biorąc najpoważniejszym dotychczasowym sukcesem sportowym w historii polskiego andynizmu. Również droga na Nevado Veronica zajmie poczesne miejsce w andyjskich przejściach ścianowych. Wprowadzone przez nas nazewnictwo... zostało zaakceptowane przez kompetentne czynniki peruwiańskie". Dziś, gdy styl sportowy w górach wysokich stał się powszechny, warto pamiętać i same drogi, i to, kiedy zostały one zrealizowane.

A na koniec jeszcze coś, co dla mnie po tylu latach jest coraz ważniejsze. Ilekroć przypominam sobie własny udział w wyprawie, a należałem do wyprawowej "młodzieży", to w każdym wspomnieniu czy obrazie obecni są Koledzy, z którymi tam byłem. O wszystkich - o tych, których już nie ma wśród nas, o tych, których nie widziałem od lat, i o tych, z którymi wciąż się spotykam - myślę zawsze z przyjaźnią. To też jest opinia o naszej dawnej, wspólnej wyprawie. Dziękuję, Koledzy!

Jarosław Zaremba