Dolomity 2003

Wszystko, jak zwykle, zaczęło się przypadkiem. Od jakiegoś czasu spędzam Święto Zmarłych gdzieś w górach lub skałach. Taki mały coroczny rytuał. Tak było i ubiegłej jesieni. Osp, Słowenia - połączenie śródziemnomorskiego otoczenia i przyrody ze słowiańską duszą jej mieszkańców. Bez przygnębiającej pogody naszej dalekiej północy. Wieczorem, po zejściu z Velikiej Steny, gdzie udało nam się z partnerką ukraść trochę emocji rodem z wielkiej ściany spotykamy Sławka Sławateckiego i Jasia Nabrdalika. Trochę młodego wina, kilka znacznie starszych opowieści o dużych ścianach... Z całej tej mieszanki wczorajszych i dzisiejszych emocji powstaje gorący plan na wakacje. Wybór pada na Dolomity, Tre Cime. Ma być wielkościanowo, ambitnie i konkretnie.

No to jesteśmy. Małe autko z wysiłkiem wdrapało się po cienkiej i zatłoczonej serpentynie pod górę. Nasz cel to te trzy strzeliste turnie w sercu Dolomitów. Interesują nas tylko ich północne ściany. Z oddali - niemal idealne kształty strzelające potężnymi przewieszeniami w górę. Tak samo jak piękne są turnice, tak bardzo rozczarowuje otoczenie i atmosfera wokół. Wjazd droga płatną (18 Euro!). Przecież to tylko kilka kilometrów! U góry wielki parking (co najmniej na 1000 aut!) a na nim niezliczona ilość samochodów, ludzi i ... kibelek rodem z Mc Donalda z napisem przy każdej umywalce "wody pitnej brak". Schron... to głównie restauracja podobna do tej na Kasprowym. Obrazu dopełniają niemal codzienne patrole policji mające za zadanie wystawianie mandatów nocującym na dziko i ściąganie opłaty za parking 5 - euro za dobę. Nie jest to otoczenie przyjazne wspinaczom. Ale to nie ważne - wszystko ma zrekompensować wspinanie.

Pomimo zmęczenia podróżą i tysiącem prozaicznych czynności, wykonanych przed wyjazdem, następnego dnia o godzinie 4.00 pobudka. Zawładnęła nami nieprzeparta chęć wspinania. Na rozgrzewkę Comici na Cimie Grande. Podchodzimy pod ścianę dość wcześnie. Plan jest prosty. Wejść jako pierwszy zespól, zrobić szybko drogę i poznać skomplikowane orientacyjnie zejście. Niestety, Cimy są tylko trzy, pogoda piękna a ochotę na wspinanie ma... Jesteśmy piątym zespołem w ścianie. To tylko początek nieszczęść. Wspinamy się za Niemcami, którzy mają nieco inna filozofię wspinania i pojęcie stylu przejścia klasycznego. Wspinają się powolutku, jak tylko się da to hakowo (nawet na V+!) i z radością wyrażaną w dość osobliwy sposób. Dźwięki trawionego śniadanka słychać i czuć wszędzie wokoło, no i ten uśmiech od ucha do ucha - śniadanko było chyba zaprawione ziółkami... Po rozmowie na wspólnym z nimi stanowisku dowiaduję się, że ten styl przejścia nie wynika bynajmniej z braku umiejętności przejścia danego odcinka skały klasycznie. Chłopcy wspinają się tak, bo inaczej im się nie chce. Takie pójście na łatwiznę - po co się męczyć klasycznie, jak i tak chodzi o to, żeby moc potem powiedzieć w towarzystwie, ze wspinało się na Cimach... Co gorsza, jak wynika z naszych obserwacji, tak postępuje większość zespołów... Tu nikt się nie wysila! Jak robi się trochę trudniej to cap za haka. Nawet przewodniki (nowe!) na schematach umieszczają wycenę hakowa (najczęściej jest to A1) i to przy drogach, które są już od dawna klasyczne. Najczęstsze pytanie innych o drogę, którą robiliśmy, to "czy da się tam iść łapiąc się od haka do haka?". Nie ma tu miejsca na walkę, przygodę, coś, co było kiedyś kwintesencją i motorem wspinania. Summa summarum na szczyt docieramy jako ostatni zespół. Schodzimy i zjeżdżamy już po ciemku wycinając śmiały wariant z jedna czołówką w kruszynie przypominającej raczej kupę kamieni niż te ściany z widokówek.

Po reście uderzamy znów na Cimę Grande. Cel: Direttissima Hasse - Brandler. Tu wszystko idzie już znacznie lepiej. Mniej sprzętu, zabranego poprzednio niepotrzebnie w ścianę, mniej zespołów na drodze - jeden z nich wyeliminował bardzo kruchy trawers ze słabą asekuracją. Walniecie drugiego z plecakiem skończyło się potłuczeniami i wycofem zespołu. Sławek kończy ostatni trudny wyciąg. Teraz moja kolej. Ma być VI+, biorę wiec tylko kilka ekspresów i zadowolony z już prawie zrobionej drogi wpinam się do wszystkiego jak leci, nauczony doświadczeniem, ze skoro tu jest tak gęsto, to znaczy, ze to jest miejsce VI+ i potem już łatwo pomknę do stanu. I rzeczywiście pewnie było to VI+, ale potem robiło się coraz trudniej! W pewnym momencie okazało się, że jestem w połowie wyciągu mam jeden ekspres i nie mogę się cofnąć. Spojrzenie w górę - zwykła, przewieszona, typowa dla Dolomitów rysa z dużymi odciągowymi chwytami. Ruszam w górę wiedząc już, ze coś tu nie gra, jest troszkę za trudno, jak na VI+... Oddaliłem się od ostatniego przelotu dobrych kilka metrów. Sławek zniknął mi gdzieś pod przewieszeniami. Jestem tylko ja i ten kawał zerodowanej, przewieszonej kupy kamieni. Nawet nie pamiętam, czy ostatni hak do którego jestem wpięty to coś godnego zaufania, czy jeden z tych pamiętających panów Hasse i Brandlera. Znajduję się teraz w naprawdę idiotycznej sytuacji. Stoję w niezbyt dobrym reście, przy nosie mam porządnego haka, nie mam się czym do niego wpiąć. Pode mną lufa i 5 metrów niżej nie wiadomo jaki hak... Magnezjuję już chyba z piąty raz i zbieram resztki sił, żeby iść dalej. Teraz już za bardzo się boję, żeby odpaść. Mój świat to tylko następny przechwyt i dręcząca myśl - nie zapomnieć o stopniach pomimo narastającego zmęczenia. Jak się źle ustawię to skatowane przedramiona puszczą. Ostatnie ruchy to po prostu strzały na odlotach. Tego się w górach nie spodziewałem. Wreszcie udaje mi się wczołgać na stanowisko. Jeszcze tylko sklecić stan ze szpejarki i można sprawdzić w przewodniku "o co chodzi". No tak... Źle policzone wyciągi i zamiast VI+ robiłem VIII. Następny wyciąg to VI+...

Następna droga to Cassin na Cimie Ovest. Tu już wszystko gra jak w szwajcarskim zegarku. Jesteśmy pierwsi na drodze, wspinamy się lekko i szybko. Po siedmiu godzinach jesteśmy na szczycie. Cóż za cudowne uczucie! Słońce i wokół morze skał! Na dole zasłużone piwo i piękne widoki na parkingu: brunetki, blondynki... Cała ta obrzydliwa parkingowa komercha ma jednak pewne zalety, które zauważamy po tygodniu siedzenia tylko ze sobą w górach... Jesteśmy zarośnięci, brudni i już trochę zmęczeni dlatego zjeżdżamy na dół do cywilizacji, trochę odpocząć.

Po dwóch dniach znów jesteśmy pod Cimą Ovest. Mijamy Bella Vistę, Droge Couzy? Na razie musza poczekać. Nasz cel to Direttissima Szwajcarska. Stojąc pod nią jednego jesteśmy pewni. Tu deszcz nigdy nie padał. Jest to natomiast kraina "opadów skalnych". Widać w przyrodzie musi być równowaga i coś padać na głowę musi... Wywieszenie jest ogromne, przytłaczające. Droga biegnie prawą częścią jednego z największych przewieszeń na świecie. Losowanie - tym razem ja zaczynam się wspinać. Znów mam okazje osobiście przekonać się, co to znaczy erozja. Tu trzeba nauczyć się specyficznego stylu wspinaczki. Główna zasada - obciążaj chwyty tylko w dół. Jak pociągniesz do siebie to jest duża szansa, ze chwyt wyjmiesz gładko jak książkę z półki u dziadka w bibliotece. Zresztą cały czas towarzyszy tu furkot latających kamieni. Cienki świst to mały kamień, buczenie jak silnik rasowego BMW to lecący głaz. Droga ma spore nagromadzenie trudności. Już drugi wyciąg to VIII-, a potem trudności cały czas trzymają aż do najtrudniejszego wyciągu VIII+/IX-. Po zrobieniu swoich czterech wyciągów jestem już nieźle wybrany. Co ciekawe tutaj - ze względu na przewieszenie - drugi wcale nie odpoczywa. Wspinanie z worem na plecach w tym terenie, nawet gdy się grzeje po hakach, nieźle wybiera. Aż do krawędzi dachu walczymy praktycznie na każdym wyciągu. Jesteśmy tak wkręceni w drogę, ze zapominamy o lufie, kruszyznie. Totalny chill-out. Dosłownie wbiegamy na półkę nad okapem i dopadamy stanowiska na Cassinie, wyprowadzającym na pik. Przed nami jakiś zespól włoskich maruderów. Mijamy ich w znanym już nam terenie. To super być tak rozwspinanym. Wszystko idzie szybko, bez zbędnych słów na stanach z minimum potrzebnego sprzętu. Po zrobieniu trudności drogi samopoczucie jak po Red-Bullu. Totalny speed. Grzać do góry!!! Potem tylko jeszcze jedna przyjemność. Zjazd na butach w prawie pionowych piargach - niezła zabawa, tylko potem po trzy kilo kamieni w każdym bucie. Turyści patrzą na nas jak na lekko stukniętych. Ale przecież wspinanie jest dla takich, no nie?

Cezary Modrzejewski