Piorunujące Zetknięcie Dupą z Ziemi Kupą
("Grand Slam of Ship", A4, 100 metrów, 3 przejście)
No to ma być mój pierwszy wspin po prawie półrocznej przerwie. Zaraz po "Ostatnim Krzyku" na Alasce znowu się rozłożyłem i operacja. Tym razem ramię. Marcin już się śmieje i zapewnia, że na następną wyprawę bierze jakiś drut i gwoździe co by mnie do kupy w razie czego składać. Ma facet rację! Więc siedzę w domu i przeglądam pisma i przewodniki. Niestety - wybór ograniczony, bo mam tylko ze 3-4 dni i to ma być solo, więc wszystko samemu: jazda, targanie, wspin i w ogóle. A z Chicago jak zwykle to trzeba kilka kilometrów (ach, sorry, mil!) urobić, aby na jakąś górkę się wdrapać.
Pada znowu na najbliższy rejon hakowy, "Looking Glass", w Północnej Karolinie w Appalachach. Dwanaście godzin później, szczuplejszy o trzy 80 litrowe baki, ląduję wieczorem wśród rododendronowego lasu, którym miota... śnieżna zawierucha! Gdzieś tam w gęstniejącym mroku wystaje znad lasu granitowa kopuła ściany. A mną miota zwykły strach. Przyjechałem z zamiarem porwania się na coś, co z wyglądu przypomina wyszlifowane lustro tektoniczne. Wydaje się absurdalna sama myśl o atakowaniu tego najgładszego kawałka ściany.
Prześladuje mnie zdjęcie z tej krótkiej 2-wyciagowej drogi, na którym zespół walczy z górną częścią monolitu, a z portaledge`a wywieszona jest potężna piracka czarna flaga z trupią czachą i skrzyżowanymi piszczelami. Boję się już od kilku dni. I nic, cholera, nie mogę na to poradzić. A wiem, że i tak uderzę. A co, i tak wszystkim pisany jest ten sam koniec. A jednak czegoś żal, coś ciągle się kołacze schowane gdzieś głęboko w środku. Zdusić, zabić, zapomnieć. Gdzieś w tyle jeepa, zaspany, gaszę w ciemnościach budzik. Nie ma mowy, nie wstaję. Do cholery jestem na wakacyjnym weekendzie! Wychodzę na podejście późnym rankiem i coraz wolniejszym krokiem zbliżam się ku memu przeznaczeniu. Taaak, ręce trochę mi się trzęsą. Shit, nie wiedziałem, że jestem aż taki strachliwy. Wokół pustka, rododendrony klapły pod ciężarem oblepiającego je lodu. Jakieś totalne nieporozumienie. Zrzucam moje 40 kilo szpeju pod drogą i spoglądam do góry. Jęk. O nie, nie. Może najpierw się gdzieś przejdę? A w ogóle to ta pogoda jakaś nie taka.... Natykam się na dwóch miejscowych, łoją aż trzeszczą copperheady na drodze o dźwięcznej nazwie "Pozbawieni Mózgów" za A4. Zagaduję, wypytuję, może by coś się tu koło nich znalazło dla mnie? Tak śmiesznie obserwować, jak człek łapie się brzytwy byle jeno przeżyć. Oczywiście w końcu pada pytanie: a ty to co? Na coś uderzasz? I, o zgrozo, słyszę chyba siebie: "Grand Slam"... . Zapada cisza. Widzę, że chłopaki dziwnie po sobie patrzą. Po przedłużającej się przerwie dostaję trochę szczegółów. Tak, tak, ten wariat otworzył tę drogę i, jak dotąd, to tylko jeden zespół to powtórzył w asyście fotografów i gromady gapiów. Sam widziałem zdjęcia w "Rock & Ice" i w miejscowych przewodnikach. Tak, chłopaki, świetnie! Tak mnie motywować. Może ja już muszę wracać do Chicago? Chodzą żarty o drodze, pokpiwania, ale nikt jakoś już nie chce próbować. Nie, nie mogli dać A5 bo są trzy podwiercone dziury na rivety, więc dali nowofalowe A4. Świetnie chłopaki, to ja już chyba sobie pójdę. Bawcie się dobrze.
Kilkanaście minut później, walczę w połogim lodzie w kierunku podstawy ściany. Liche drzewko i dwa friendy ustawiają mi stan, walę pierwsze haki wtrawersowując w pierwszy wyciąg. Pierwsza dupa jest już na drugim ruchu, urywam stanowego (!!!) frienda. Tak, tak trzymaj. Człowiek zaczyna gadać ze sobą w tej ciszy. Trawers w ścianę zajmuje mi z godzinę (w lecie pewno to jest 30 sekund klasyki) chwiejących się jedynek i panicznych pół-klasycznych ruchów. Tak, jestem na prawdziwym starcie, 20 metrów nad usianą głazami glebą, na niewielkiej półeczce, (z której skułem lód, próbując się na nią, posapując, wdrapać) a wkoło cisza ośnieżonego tropikalnego lasu. Powoli, z lekka drżąc, wstaję w kierunku pierwszego zawieszonego w ścianie circle-heada. I już wiem, że następna dupa to po prostu śmierć.
No, to teraz nadszedł moment na decyzje. Albo wóz albo przewóz. Jak się zdecyduję, to już nie ma odwrotu, po drucikach circle-headow do góry? Albo kulimy ogon i do domu. OK, wpinam ławy i ruszam do góry. Olać patos, olać strach, olać siebie. Po prostu do góry. Nadbiegają miejscowi. W ciszy słychać tylko szczęk karabinków i ciche głosy z dołu. Każdy przelot to metafizyka: cieniutkie cięgła copperheadów aż strach testować, a trzeba. Jedyna zasada to tylko nie patrzeć w dół. Do góry, do góry. Lustro powoli się pionuje, ruchy coraz dłuższe. Jak, u jasnej cholery, autorzy drogi walili te przeloty, skoro ja ledwo co sięgam z ostatnich szczebli drabin do kolejnych headów...... A saper myli się tylko raz. Tak, jedno złe bujnięcie, jeden fałszywy ruch i kończymy zabawę. Trzęsę się trochę na ostatnich sky-hookach w lekko przewieszonym terenie zaraz pod stanem. Jest już tak blisko, że chciałoby się skoczyć do taśm, ominąć ostatnie ruchy. W mroźnym powietrzu pot zamarza mi na twarzy. Jezu, jeszcze chyba nie byłem nigdy tak przerażony. A4! toż im się udał żart! Chłopaki mieli chyba z 50% alkoholu we krwi. Nie wiem, co tu robię. Wiem tylko, że muszę. I zrobię. Gdy sięgam młotkiem pętli, wiem ze komuś o tym opowiem. Wam.
Zostałem zaproszony w gościnę. Nie można odmówić. Pierwsza szansa zobaczyć jak się mieszka w domu, który buduje się na taśmie w fabryce i przywozi ciężarówką w zamówione miejsce. Jest ekstra. Goście nawet robią swoje heady. Kupuję kilka garści zabawek niedostępnych w oficjalnym obiegu. Wstajemy o świcie i ruszamy pod ścianę. Wyprowadzono mnie z błędu. Okazuje się, że drugi wyciąg to nie żadne A3, tylko też A4. Ale teraz mam już partnera, nie będę sam. Wszystko jest OK, i chyba już nie ma szansy glebowania. 2-3 godzinki i będzie po krzyku. Ruszamy.
Jedynie 45 metrów, zwykłe, już normalne A4 (czyżby otrzeźwieli?!). Powoli suniemy do góry. Łączę po kilka headów na przelot, im wyżej nad stanem, tym delikatniej obciążam przeloty. Rozkładam wagę na 5-6 punktów. I, fuck, urywam w końcu heada, delikatnie obsuwając się na poprzedni pęk przelotów... . Tu liczy się każdy gram. Przyciskam ciało do szorstkiego granitu, tarcie zabiera trochę wagi. Staram się unosić, płynąć podczas obsunięcia. Byle nie szarpnąć przelotu pod tyłkiem. Byle wytrzymał. Powoli, powoli się uspokajam. Wyciągam heady, zakładam swojego z ostatnich szczebli. Rany boskie, chłopaki, co otwierali drogę to byli goście! Nie czułem tyle szacunku dla nikogo, co dla tych nieznanych mi facetów. Naprawdę trzeba poczuć kosę na szyi, żeby docenić czyjeś prowadzenie. Wchodzę w łatwiznę, czyli coś, co nawet nie wymaga opisu. Gubię się. Tracę linię, koncept... . Woda z topiących się lodospadów płynie po rękach, w goretexy, w buty. Kończy się sprzęt. Nie mam już alienów. Jestem skończony. 40 metrów nad stanem, zaczyna się lód. Zaczyna się zwykle 5+.... Ostrożnie dociągam butki wspinaczkowe, zostawiam ławy i wbijam się w klasykę. Lód łamię największym friendem. Powoli czyszczę stopnie i chwyty. Ostrożnie przesuwam się do góry. I tak nie mogę już wytrzymać, wiec skaczę do najbliższego drzewa, na krawędzi granitu i życia. To była lekcja pokory. Paul czyszcząc ten "banalny" drugi wyciąg, śmieje się i zarzeka, że nigdy nawet nie pomyśli o próbie powtórzenia. Panowie i Panie, czapki z głów przed autorami drogi!
Po raczej nabrzmiałych 8 godzinach wspinania, z ulgą i rozluźnieniem walę się za ster i ruszam w drogę powrotną. Jutro poniedziałek. Praca, wykłady, studenci i coś, co nazywamy życiem. Ale tak naprawdę to może to wszystko nam się tylko wydaje. Chyba, że ja też mam z 50% we krwi?! Aha, to nie ma być żaden polotowy tekst. Skierowany jest tylko do znajomych (Was wszystkich) z Klubu. Abyście wiedzieli, że jeszcze się trochę wspinam, mimo, że trochę zwapniałem.... I naprawdę liczę, że wraz z Wojtasem i z Bodziem zabawimy się przednio w Patagonii!
Krzykacz (Krzychu Belczyński) KW Toruń
cytat 1 - (Rock & Ice): "Ta uderzająca droga stanowi studium łączenia najmniejszych circle-headow. Pierwszy wyciąg to zwykły rzut kostką. Albo przywalisz albo ci się uda."
cytat 2 - (najnowszy przewodnik): "Jako że użyto wiertła na drodze ... to nie może być z definicji A5! Wiele przelotów zakładane w ciemno na pełnym wysięgu nad głową. Jak któryś z nich zawiedzie, to walisz w glebę .... śmiertelnie."
Słowniczek:
copper-head: mała kostka na cienkim cięgle. Zamiast klina normalnej kostki, znajduje się niewielki walec (głownia) z miękkiej blachy (albo miedzi, albo niklu), który daje się wklepać w niewielkie zgłębienia skalne. Utrzymuje jedynie statyczne obciążenie wspinacza. Używany wyłącznie podczas extremalnych wspinaczek hakowych.
circle-head: jak wyżej, z tym, że kawałek miękkiego metalu jest umieszczony na obwodzie kółka z drutu. Pozwala to na umieszczanie tego typu narządu (!) w dachach albo poziomych rysach, w których obciążenie działa równo z obu stron osadzonej głowni. (czyli wg. darwinowskiej teorii ewolucji pozwala na przetrwanie gatunku)
alien (obcy - najlepszy przyjaciel hakmena): friend używany głównie podczas hakówki, na miękkich cięgłach i naprawdę trzymający w ślepych osadzeniach (wysoko, wysoko poza zasięgiem wzroku)
krzykacz: forma wymierająca, ale wciąż kopulująca :)) (nie-płodząca, mam na myśli: info dla wszystkich kobiet :)))
a jak ktoś ocenzuruje ten tekst to h.. mu w d...
Od webmastera: zważywszy na powyższe ingerencji zaniechano.
|