Wyprawa na Gyachung Kang

25 sierpnia 1998 roku wyruszyła Toruńska Wyprawa Himalajska "Gyachung Kang '98". W skład ekspedycji wchodzili Ludwik Wilczyński - kierownik, Lech Flaczyński, Dariusz Kopczyński, Bogusław Kowalski, Janusz Marzygliński, Jacek Szczurek i Wojciech Wiwatowski oraz grupa turystów: Wojciech Szymański (jeden z założycieli naszego Klubu), jego wnuczka Marta Borkowska i Kazimierz Font.

Pierwszego września cała wyprawa via Amsterdam, Dehli, Kathmandu dotarła do Lukli. Stąd ruszyliśmy doliną Duth Kosi, śladem wyprawy pierwszych zdobywców Mount Everest. Po dwóch dniach znaleźliśmy się w słynnej szerpańskiej wiosce Namche Bazar. Tu mieliśmy okazję przeżyć niezapomniane chwile, krótko po udaniu się na spoczynek cały region nawiedziło trzęsienie ziemi.

Kilka godzin marszu od Namche zboczyliśmy ze szlaku do podnóży Matki Gór, w kierunku innego himalajskiego olbrzyma - Cho Oyu. Powoli zaczynała nam doskwierać wysokość co stało się przyczyną rozczłonkowania karawany. Po dotarciu pod Cho Oyu czekała nas przeprawa przez ogromny lodowiec Ngozumpa. Po wielogodzinnej mordędze dotarliśmy do "naszej" bazy, położonej na wysokości 5200 mnpm. Naprzeciw na piętrzyły się ogromne lodowe turnie, zza których wyłaniał się Gyachung Kang. Nazwa ta w języku Szerpów oznaczała "górę stu małych lodowców" i była jak najbardziej trafna. Dostępu pod ścianę bronił potężny lodowiec.

Po kilku dniach urządzania bazy zaczęliśmy powoli zdobywać teren i wysokość. Prym wiódł mocny zespół w składzie Darek, Lechu i Wojtek. Już trzynastego września pokonali oni pierwsze lodowe spiętrzenie i założyli obóz na wysokości 5500 mnpm. Po nich do boju ruszył Ludwik w moim towarzystwie. Dla mnie, debiutanta w Himalajach było to ogromne wyróżnienie. Nasza działalność obfitowała w dramatyczne chwile - po założeniu drugiego obozu u Ludwika odezwała się nie do końca wyleczona choroba. Tę noc spędziłem na gotowaniu kolejnej herbaty i bezskutecznym wywoływaniu bazy. Na szczęście następnego dnia Ludwik przemógł chorobę i udało nam się zejść do bazy.

Niedługo potem Darek, Lechu i Wojtek założyli trzeci obóz i nie pozostało nam nic innego jak spróbować szczęścia na dziewiczym południowo-zachodnim filarze Gyachung Kanga. Niestety załamała się pogoda i musieliśmy wstrzymać się od dalszej działalności. Tak w ogóle to nie mieliśmy szczęścia do pogody - monsun, który powinien ustąpić w połowie września zapomniał o kalendarzu. Skutkiem tego było bardzo ciepło i niebezpiecznie. Przemieszczanie się po rozmiękłym lodowcu możliwe było jedynie w nocy co dodatkowo osłabiało nasze siły.

Po ponad tygodniu oczekiwania wspólnie z Lechem wyruszyłem w kierunku naszej góry. Przejście z dwójki do trójki nieomal skończyło się tragicznie. Zabrała nas lawina na szczęście niegroźna. Następnego dnia do obozu trzeciego dotarli Darek z Wojtkiem i mogliśmy podjąć próbę ataku. Mieliśmy mało czasu, ponieważ nieuchronnie zbliżała się data powrotu. W ścianę wyruszyłem trzeciego października w towarzystwie Lecha, koledzy mieli być naszym wsparciem. Początkowo tempo było dobre, schody zaczęły się, gdy znaleźliśmy się w słońcu. Nasze ruchy stały się powolne, dodatkowo wspinaliśmy się śnieżnym kuluarem, w którym nie sposób było się asekurować. W końcu musieliśmy się zatrzymać.

Po burzliwej dyskusji miedzy sobą oraz z Darkiem przez radiotelefon postanowiliśmy zarządzić odwrót. Musieliśmy jedynie poczekać do zmroku, aż warunki śnieżne staną się w miarę bezpieczne.

Do domu wróciliśmy z mieszanymi uczuciami, pełni wrażeń, ale i niedosytu. Wyprawa okazała się nieudana, ponieważ celu nie zrealizowaliśmy. Można jednak uznać, że była ona szczęśliwa, gdyż do Torunia dotarliśmy cali i zdrowi.

Bogusław Kowalski