Himalaje '95
TAM GDZIE WYSOKO
Marzenia przeistoczyły się w rzeczywistość, ciężka praca i walka z biurokracją w Toruńską Wyprawę w Himalaje Garhwalu. Na przełomie września i października sześciu taterników, a właściwie dziś już himalaistów, zmobilizowało wszystkie siły i odstawiło dobro cywilizacji, żeby skosztować "narkotyku", jakim są Himalaje.
10.09 sześciu wspaniałych : Darek Kopczynski-kierownik, Michał Wiśniewski-lider, Cezary Mikowski, Jacek Szczurek, Lech Flaczynsld i Wojtek Wiwatowski oraz wielcy: Jadwiga Starościak-lekarz, Sławek K Kołecki i Rafał Pacholczyk - gościnnie KW Trójmiasto, oderwali się od pasa startowego na warszawskim Okęciu, żeby po 20 godzinach lotu przez Londyn, pojawić się na lotnisku w Delhi. Opowieści ludzi, którzy byli tam wcześniej nie były przesadzone. Panowała straszna duchota, pot zalewał nam oczy, a w dodatku na każdym kroku chciano nas naciągnąć. Wynajęte pokoje w hotelu na Pahar Ganj różniły się od borsuczej nory tym, że miały wentylator, prysznic i ściany w kolorze niebieskim. W takich warunkach spędziliśmy cztery noce. W ciągu dnia, w przerwach między jednym a drugim prysznicem, zwiedzaliśmy zabytki, podpatrywaliśmy życie, a raczej wegetację ludzi. Poruszaliśmy się dwójkami i trójkami, gdyż obawia-liśmy się reakcji autochtonów na widok białego człowieka. Nasz "reprezentacyjny" zespół - Darek + Michał, miał bardzo poważne zadanie: przejść możliwie szybko labirynt biurek, żeby móc już jechać w góry. Gdyby nie pomoc Pana Sznajdera z Ambasady Polskiej w Delhi, z pewnością nie zobaczylibyśmy wielkich gór na własne oczy. Po czterodniowej "bitwie morskiej" stoczonej z indyjskim MSZ i IMF, mogliśmy wyruszyć w góry. Razem z oficerem łącznikowym, któremu marzyła się praca w policji; załadowaliśmy nasze wory na wynajętego busa i wyruszyliśmy na północ do Uttar Kashi. Droga była krótka, bo zaledwie 350 km, ale na jej pokonanie straciliśmy 16 h. Kilkakrotnie rytm podróży był zakłócony przez policję, która chciała nas rewidować, ale łapówki dawane przez kierowcę hamowały ich zapędy.
Uttar Kashi, ostatnie duże miasteczko przed Himalajami. Było tam o wiele przyjemniej niż w Delhi. Mniej ludzi i czyściej, a przede wszystkim chłodniej. Spędziliśmy tam dwa dni na robieniu zakupów, przepakowywaniu bagażu i organizowaniu karawany. 18.09 od rana wyczuwało się podniecenie. Pojawili się pierwsi tragarze. Zaczęliśmy ładować pakunki, każdy po 30 kg, na dach wynajętego autobusu. Uwijaliśmy się jak mrówki w mrowisku, żeby jak najszybciej do Gangotri. Początkowo droga była szeroka, z biegiem czasu i kilometrów stawała się węższa i coraz bardziej przepaścista. Jechaliśmy wzdłuż rwącego nurtu Gangesu. Niektórzy żałowali, że nie jadą na dachu, bo gdyby coś się miało stać, to większe szansę są na pudle, niż w nim. Bardziej zapobiegliwi i ostrożniejsi usiedli przy drzwiach i otwartych oknach. Emocje, jakich dostarczył nam kierowca dorównywały tym, jakie przeżywa człowiek pokonujący miejsce VI+, bardzo krucho. Po dziesięciogodzinnym dreszczowcu dotarliśmy do Gangotn. Gangotri - wioska położona u podnóża Himalajów, na wysokości 3100 m. n.p.m. Z niej rozpoczynają się pielgrzymki Hindusów do źródeł świętej rzeki - Gangesu. Tu kończą się drogi, którymi mogą jeździć samochody, a zaczynają ścieżki, którymi chodzą himalaiści i ich tragarze. 18.09 skoro świt ruszyliśmy do góry wraz z 21 kulisami, a każdy z nich niósł na plecach 30 kg. Im wyżej, tym gorzej. Brakowało nam tlenu, trzeba często odpoczywać. Po czterogodzinnej walce z ciężkimi plecakami i nierównościami terenu, dotarliśmy do wysokości 3900 m.n.p.m. Zaczęły boleć nas głowy. Ambicja była jednak silniejsza od naszych słabości i szliśmy konsekwentnie dalej w rytmie: 50 kroków i odpoczynek. Gdy na zegarze wybiła 17.00, zaczęli pojawiać się pierwsi ludzie w miejscu obozu przejściowego (4100 m n.p.m. ).
Poruszaliśmy się po naszym obozowisku jak muchy w smole, ale szczęśliwi, że nie trzeba dziś już pójść wyżej. Co odważniejsi łykali środki przeciwbólowe i w trochę lepszym nastroju kładli się na nocleg do "pierdziworów" . Z namiotów wygoniło nas słoneczko o 9.00, zapraszające do dalszej wędrówki. Każdy bez wyjątku odczuwał mniej tlenu w powietrzu, ale zaciskał zęby i szedł do góry. Po pięciogodzinnym marszu, do bazy jako pierwszy dotarł Darek, a zaraz za nim inni sprinterzy, Lechu oraz Wojtek i od razu wzięli się do budowy kuchni. Praca była lekka, ale nie tutaj. Kręciło nam się w głowie. Wysoko w górach panuje zasada, że im intensywniej pracujesz na niższych wysokościach, tym wyżej jest ci lepiej. Tuż przed zachodem słońca, baza była gotowa. Pierwsze posiłki na wysokości 4800 m.n.p.m. nie smakowały nikomu. Przez kilka dni panował marazm i niechęć do jedzenia. Gdyby nie Govint - nasz kucharz oraz Cezary - koordynator kuchni hinduskiej i propagator polskiej golonki, posiłki byłyby nie do zjedzenia. Po trzech dniach wreszcie coś się zaczęło dziać. Darek i Wojtek wyruszyli z bazy z zamiarem zdobycia Jogina I. Po noclegu w obozie I na 5200 m.n.p.m. wyruszyli z bólem głowy, ale pełni nadziei na sukces przez strome pola lodowe-śnieżne w kierunku szczytu. Widoczny był u nich brak aklimatyzacji, jednak Darek, chodzący omnibus alpinizmu, uważał, że należy czekać na pełną aklimatyzację, albo szybko wejść na szczyt i jeszcze szybciej z niego wrócić. Po kilkugodzinnej walce w mokrym i grząskim śniegu, bardzo zmęczeni chłopcy zawrócili z wysokości 6000 m n.p.m. Nie mogli zostać na noc w obozie I, gdyż w namiocie odpoczywali: Czaruś, Jacek i Lechu, przygotowujący się do ataku na szczyt. Dosłownie i w przenośni, Wojtek z Darkiem doczłapali się do bazy, gdzie krańcowo wyczerpani zalegli w śpiworach. Druga próba zdobycia szczytu zakończyła się połowicznym sukcesem. Nikt nie wszedł na główny wierzchołek, a do Jogina III - niższego, dotarli Cezary z Lechem. Po dwudniowym odpoczynku w bazie, Darek znowu dał o sobie znać. Spakował plecak i samotnie ruszył do góry. Pełna determinacja i zawziętość naszego Prezesa zakończyła się sukcesem. O 9.00 dnia następnego, jego ciało i dusza górowały nad okolicznymi szczytami, bowiem stał on na Joginie I, 6500 m n.p.m. Szczęśliwy zdobywca dotarł do bazy późnym wieczorem. Kolejna, 4 próba zakończyła się pełnym sukcesem. Po noclegu w obozie I i całonocnym wspinaniu, o świcie na pik wchodzili w kolejności: Wojtek, Jacek, Lechu i Rafał. Pozwolenie na pobyt w górach dobiegało końca, ale pozostawał niedosyt i chęć zrobienia czegoś ostrego. Silna trójka: Darek-inicjator, Lechu-koordynator i Cezary, silny jak koń, spróbowała wejść na piękną, nie zdobytą turnię Manda. Trzydniowy wypad zatrzyma} się na 300 m przed wierzchołkiem. Obawa przed noclegiem na 6000 m n.p.m. zmusiła chłopców do powrotu. 5. l O od rana likwidujemy bazę i pakujemy wory dla nas i tragarzy. W samo południe ruszamy do Gangotri. tą samą drogą, tyle że cały czas w dół. Co niektórzy skręcają kostki, inni ćwiczą pady z 20 kg worem, a niektórzy spokojnie idą dalej? Po 22 kilometrowym marszu docieramy do przedmieść cywilizacji-Gangotri, gdzie wsiadamy do jeep-ów i wyruszamy pełną ostrych zakrętów drogą do Uttar Kashi, a następnie do Delhi, w którym spędzamy kilka dni. Tak oto skończyła się ta wyprawa, pełna przygód, egzotyki i rozczarowań. Mimo iż nie zdobyliśmy żadnego ośmiotysięcznika, a tylko Jogin I i III, to należy się cieszyć, że wszyscy wrócili z tarczą do grodu Kopernika.
W imieniu wszystkich członków wyprawy, chciałbym podziękować: Prezydentowi Miasta Torunia, Wojewodzie Toruńskiemu, APATOROWI S. A. Toruń, Mentorowi, Geofizyce-Toruń, Rovylowi-Warszawa, Agrolokowi-Golub-Dobrzyń, Ekotermowi-Włocławek, Kormoranowi-Golub-Dobrzyń, Stacji Paliw GABAR i PFAZAR-owi, za pomoc finansową i materialną przy organizowaniu wyprawy.
Wojtek Wiwatowski
|