Toruńsko-Szczecińska Wyprawa Slacklinowa!
Tym razem pojechaliśmy z Tomaszewskim hikować - a to, jako że ja się już
nie wspinam. Po prostu nie te lata. Wylądowaliśmy znowu gdzieś na końcu
świata, żeby po prostu połazić po górach. Taki górski calanetics. I tego
rzeczyswiście nam nie zabrakło. Ale zdarzyło się i małe włażenie na
pobliskie pagóry. A było to tak...
Pomykamy sobie po pobliskich dolinkach, po prawej jakieś skałki w górkach,
coś chyba zalatuje fitz royem, a po lewej trochę więcej śniegu, i jakieś
śmiechowe czapy śnieżne na czubkach. A toto takie rakietowe to chyba i samo
Cerro Torre. Z tym, że jak wszędzie jest słońce, to Cerro oczywiście
magnetyzuje wszystkie pobliskie chmury i tam ciemno i totalnie jebie. Taka
góra nienawiści, jak mawiali zapoznani lokale (czytaj amerykanie).
Oczywiście Tomaszewski się pieni i aż mu palce w kieszeniach drżą, żeby toto
wrypac. A jakże, chyba na nic się tu zdadzą moje protesty. Jak słuchy chodzą
życie to nie je bajka, trzeba jebać. Więc wrzucamy po kilkadziesiąt kilo na
garby i dzień po dniu wnosimy sprzęt pod ścianę. Taaa... big wall to nie jakaś
alpejska zabawa. Tu cholera trzeba się narobić, żeby wogóle dotknąc ściany.
Po kilku dniach krwi i potu mamy większość wtransportowane coby może i jakąś
nową linią na to Cerro się wdrapać. Z tym, że psycha nam kompletnie siada.
Chłopaki luzaki, walą z prawej, walą z lewej, mijają nas biegiem laski,
wszytko toto w krótkich spodenkach, na lekko, z małymi plecaczkami, po 4
karabinki i chyba po pół liny, i walą na pobliskie skałki w jakimś obcym nam
stylu. W bazach idzie whisky tudzież vino tinto, i ogólnie mają się dobrze.
Patrzymy z niepokojem z Marcinem po sobie. Na nasze zarypane garby, na nasze
tony szprzętu i niech to szlag trafi, ale chyba spróbujemy tego samego!
Za stare już jesteśmy na dźwiganie, na tę całą robotę, pójdziemy po
najmniejszej lini oporu, w tak zwanym stylu alpejskim. Śmierć pracy, smierć
prawdziwemu wyzwaniu. Śmierć big wallowi. Idziemy po najmniejszej lini oporu.
Szybko, lekko, łatwo. A co! każdemu wolno spróbowac!
Oczywiście, w międzyczasie na Cerro ciemno i wali żabami. Ale jest co robić.
Te 200 wtachanych kilo to ktoś musi teraz znieść.... jest zabawa, polewamy z
siebie do łez. W wolnych chwilach przyciąga nas taki sznurek do prania
rozwieszony miedzy drzewami na kampie. Okazuje się, że jak nie suszą się na nim
przemoczone goretexy, to amerykanie uprawiają tam jakąś ekwilibrystykę.
Stawiamy swoje pierwsze niepewne kroki. Slack. Wkrótce to ja już nawet nie
chcę wychodzić w góry a Marcin wali na tym jakieś podwójne piruety. Przyłącza
się Kaśka, expresem prosto z Boskiego Buenos. Może i nadal amerykanom nie
podskoczymy na slacku, w końcu jest tu kilku podobno nie najgorszych
praktykantow, z niejakim Deanem Potterem na czele ale, kurna, na drągu to nam
nikt tu nie podskoczy.
Jak już nam łydy nie wyrabiają na slacku to się wieszamy na
pobliskim drągu, przy którym przezornie postawiliśmy nasz namiot (Kaśka, by
zaprezentować prawdziwgo ducha sportowego, postawiła namiot jeszcze
bliżej!). Tomaszewski co przechodzi obok daje albo lewą albo prawą szmatę,
zawsze obozowisko cichnie, ja z Kaśką walimy seriami, ale na dwóch rzeczach,
jakieś słoweńskie precle ogladają nam kaczuchy, amerykanie próbują się
wieszać i ciągnąć serie, ale szybko zawstydzeni opuszczają pole walki jak
Kaśka bez zmęczenia wali kolejną dyche.... jest jazda. Nadjeżdza też kilku
innych twarzowców, by wymienić Huberów, jakichś Sigristów czy Croftów. Robi
się jak w cyrku. Czas chyba wynieść się w góry.
Oczywiście mamy kilka nieudanych startów. Podczas 4 tygodni czekania jest
około 4 dni pogody. Pojedyńczych. Tak z jeden na tydzień. Raz kurka nawet
wbijamy sie w ścianę. Jako jedyni. I oczywiście zmywa nas po kilkuset metrach.
Wszyscy siedzą grzecznie w namiotach i ładują vino tinto (tutaj typu "terminator", w
odróżnieniu od chilijskiego "klosa"). Po powrocie do bazy Kaśka stawia nam
dwie butelki (nie kartony!) wina, i życie znowu staje się znośne. To
podejście na lekko ma chyba jednak swoje plusy! Już juz mamy zwijać się do
domu, jesteśmy nawet na samym dole w pobliskiej wiosce gdy naprawdę się
wylampia. na całe 2.7 dnia...
Dzień 1: ciemności rozświetla wspaniały uśmiech. Pobudka. Mi nie do śmiechu
bo jest kurna 4 rano i w ciągu ostatnich 3 dni spałem ze 4 godziny. Schodzimy.
Jako że w górach jak zwykle pewno jebie, odprowadzamy Kaśkę do pobliskiej
wiochy, skąd ona wali prosto w skały, a my chcemy przy okazji uzupełnić zapasy
Terminatora.
Świt zaskakuje nas błękitem nieba, z dala wyłania się Cerro. Coś jest nie
tak. Coś się namieszało. Nie ma chmur, nie ma wiatru. Nie pada. A my
jesteśmy na dole w mieście. Ja nie dam rady już zrobić ani kroku. Zwalam się
na pryczę w pierwszym hostelu i dosłownie tracę przytomność. Jest 8 rano.
Tomaszewski pewno toczy pianę....
Dzień 2: wstajemy rano, nadal błękit, Cerro wystaje śnieżną czapą nad
zielonymi łąkami Chaltenu. Ani podmuchu. Najdłuższy w całym miesiącu okres
pogody. A my jesteśmy na dole. Z daleka od gór. Wrzucamy dwójki, wystepują
żyły na czołach, bez zbytnich ceregieli spychamy turystów ze szlaku. Walimy
do góry. Mijamy nawet wycieczki konne. Ludzie ustają spojrzeć na wariatów
pędzących z błyskiem oka w góry. Wbiegamy na camp Bridwella, gorączka,
pakujemy, wydalamy, jemy, pędzimy dalej w górę. Moreny, tyrolki, lodowce,
bijemy wszystkie nasze rekordy. Docieramy popołudniem do bazy wysuniętej,
tzw. campu norwegów. Pakowanie.Przygotowania, żarcie. Próbujemy spać, ale
nie bardzo idzie. W końcu zapadamy w drzemkę, śniąc o tych pięknych, których
pewno nie będzie nam dane..... jest 10 wieczorem. Wysoko w ścianie zapalają
się czołówki. Ku wierzchołkowi walą Niemcy i zespół Harry Porter-Precel-Crock.
Dzień 3: 2 godziny później. Tym razem nie ma kurwa pięknych uśmiechów. Jest
za to brutalna rzeczywistość. Choc morda Tomaszewskiego szczerzy się od ucha
do ucha. Jest 12 w nocy i świecą gwiazdy. Gotujemy kawę, liofa, wbijamy się w
marmockie goretexy (co nam zresztą później dupy uratowały!) buciory, raki i
o pierwszej rano walimy do góry. Marcin tnie jak przecinak, wali przez
otwierajace 400 metrów śniegu, szczelin, mixtu, i wali później
najtrudniejsze otwierajace skalne wyciągi 900 metrowego żebra wschodniej ściany
Cerro. Ale razem to droga ma prawie z półtora kilometra. Ja się budzę gdzieś
po drodze i po ujarzmieniu szalejącej sraczki, przejmuję prowadzenie. Robi
się fajno. Super skała, trochę zalodzona, ale zawsze można rozkuć stopnie z
lodu dużym friendem, tudzież drytoolujemy i jest zabawa. Prowadzimy blokami.
Tomaszewski ciągnie trudności, ja wyhaczam to co Maestri naspitował. Ale
ten gościu był chory. Totalnie zgwałcił tę górę. Zaspitował ją na
śmierć. A do tego bolek był kawałem niezłego kutasa. Pozatym, że kłamał, że
wszedł na Cerro z Egerrem, to jeszcze ściął bolty na górze Kompresora, którym
się poruszamy, żeby inni nie mogli wejść (tak!) i nie pozwolił swojemu
partnerowi wejść do końca drogi. Przy czym kutasik nawet nie wszedł na Cerro
bo przestraszył się śnieżnej czapy i skończył dwa wyciągi pod szczytem.
Co zresztą niektóre zespoły robią do dzisiaj. Po prostu no comments!
No więc o 19 spierdala się pogoda, zaczyna wiać. Tak po patagońsku. Jednym
słowem jest huragan. Walimy szybciutko do góry. Kurka nie miałem nawet
czasu założyc polara. Walę w podkoszulce i goretexie. Wyziębia mnie do
szpiku. Na szczycie siadam (bo nie mam odwagi wstać, tak wieje) kompletnie
zmrożony. Tomaszewski wprowadził aż tu. A grzyb totalnie nie związany,
głowa cukru. Ma facet psychę. Zaliczyliśmy jakieś loty. Złamane zęby.
Zakrwawione nosy, ale kurka stajemy na szczycie. 10 wieczór, ściemnia się.
Czas wiać w dół. Na szczycie jesteśmy jakieś 3 sekundy. Zapadają ciemności.
Dzień 4: huragan nie ustaje. Za to wiemy, że jak my staniemy, to już nas nie
ma. Chyba nie ma już zabawy. Za to jest walka o ogień. Mimo dodatkowej
warstwy, już mi się nie udaje zagrzać. Wpadam w drgawki, osadza się totalne
wychłodzenie (hipotermia). Mam małą sznsę, zeby zjechać na dół. Zaciskam
szczękające zęby, zasypiam na stanach, powoli odpływam w niebyt. Nic nie
mówie, tylko poruszam się coraz mniej. Tomaszewski szaleje. W góre, w dół.
Szuka, węszy. Po ciemku rozplątuje chłam lin. Znajduje zjazdy, zwozi nas w
dół. Nie ma lepszego przyjaciela niż on. Nie wiem jak to się dzieje ale cały
czas gdy on znika w ciemności w dole, jakoś się jednak budzę i zaczynam
jechać. Wstaje świt. Zamglony, Śnieg zmienia się w deszcz, pokryci jesteśmy
grubą warstwą lodu. Teraz nam przylewa. Jest świetnie. Ja i tak już nic nie
czuję. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Godziny, godziny, godziny.
W końcu o 9 rano stajemy na lodowcu pod scianą, żyję. Nie wierze. Jedno co
chciałem to zasnąć w ścianie i tam zostać. Godzinę później jesteśmy w
śpiworach. Mimo, że jest w środku gorąco to cały się trzęsę, nie mogę
powstrzymać drżączki. Chłopaki dają nam jedzenie, gratulują. Jezu, jak
dobrze. Śpimy 24 godziny. Naciągam kasiapkę (czapkę, którą zrobiła Kaśka na drutach)
głębiej na oczy i odlatuję. Chyba zrobiliśmy nasze pierwsze alpejskie przejście. Sam Donini
gratuluje (bo podczas tego samego załamania wycofał sie z Fitz Roya) i
zaprasza na wspólny wspin. Nawet Tomaszewski strzela uśmiechy.
Koniec wyprawy. I nawet sam szczyt nie liczy się dla mnie tak jak to, co zobaczyłem,
to, czego się nauczyłem i to, ile poświęcenia i uczucia pokazali mi wszyszcy
wokoło. I chyba tak naprawdę dlatego sie wspinam. Choć tego nie ujmą żadne
słowa. Żadne. Może zrozumienie płynie jedynie tylko przez wspólnie wylane
łzy, krew i pot.
udzial brali:

Marcin (Geronimo) Tomaszewski -- KW Szczecin, Marmot Team

Kaśka (Młoda) Samson -- wkrótce może KW Toruń, one-person team

Krzychu (Krzykacz) Belczyński -- KW Toruń, Marmot Team
Sponsorzy: Marmot, PZA, KW Toruń, KW Szczecin
krzysztof belczyński
|