Ściana Trolli - Norwegia

NAD RZECZKĄ OPODAL KRZACZKA...

1:00 - koniec krótkiej drzemki. Otwieram zamek namiotu i wystawiam głowę. Krótka ocena sytuacji. No tak. Lampa; + 17°C ("w cieniu"); szum Raumy. Kilkanaście metrów od namiotu nocna latarka oświetla campingową budę. Tam, w kuchni od wczoraj (a właściwie od niecałych dwóch godzin!) stoją spakowane plecaki i prawie gotowe jedzonko. Dobiegający zza krzaka odgłos lania i smagania czołówki uświadamiają mi, że Wojtek był szybszy. Skubany, chyba w ogóle nie spał. Coś tam zjadamy, wory na plecy i w drogę.
Od ściany Trolli dzieli nas rwąca rzeka. Nie mamy szans na przejście jej w bród. Za głęboko i za szeroko. Pół godziny maszerujemy, więc środkiem asfaltowej szosy, potem kolejowy most przez rzekę i z powrotem do punktu wyjścia, tyle, że już po jej drugiej stronie. No i nie asfaltem, tylko krzaczorami i gęstym lasem. Czasami zupełnie gubimy ścieżkę i przedzieramy się "na pałę", co jakiś czas kontrolując kierunek marszu. Z prawej huczy rzeka, z lewej huczą obrywy. Jeden jest tak potężny, że trwa dobrą minutę i (jak się później dowiedzieliśmy) słychać go było aż w Andalsnes (15 km!), trochę nam nieswojo. Po dobrej godzinie znajdujemy się dokładnie u podstawy olbrzymiego żlebu, którego jęzor zaczyna się 800 m wyżej. Tam też musimy znaleźć się przed świtem, aby o przyzwoitej porze wejść w naszą drogę.
Na razie jest 3.00. Coraz bardziej podnieceni, równym tempem pokonujemy stromy lasek, krzewy, aż w końcu już tylko same kamole. Cały czas z lewej strony mamy biegnącą ukośnie w górę naszą ścianę, a tam same legendy. Już dawno wznieśliśmy się nad trawers uciekający z filara Trollrygenu. Na wyciągnięcie ręki mamy wejście w drogę francuską, norweską, Arch Wall...
Robi się jasno. Przed nami pierwsze śniegi oznaczające koniec żlebu. Tu się wiążemy. Jest 5.00. Do wejścia w drogę angielską (Rimmon Route) zostało nam pokonanie potężnego progu. Bierzemy go zygzakiem. W sumie 5-6 wyciągów, z czego dwie naprawdę niczego sobie "piątki". Do tego wspinamy się prawie "po kostki" w wodzie. Tu podobno zawsze się leje, ale żeby aż tak?! Jeszcze trochę błądzimy i wreszcie zakładamy pierwsze stanowisko pod wejściowym zacięciem.

Jest 7.00. 1000 m pod nami Camping. 1000 m nad nami... no właśnie, co też tam na nas czeka?! Prowadzę pierwszy wyciąg i od razu orientuję się, że nie ma tu żadnego ściemniania. 50 metrów to 50 metrów; V+ to V+, VI+ to VI+ itd. Norweska rzeczywistość odbiła swój ślad również tutaj. Zaczęło się lito i przyjemnie, pawie jak na Mnichu, tyle, że nie ma tu żadnych stałych haków. 50 metrów piątkowego dilfra - jak z podręcznika. Drugi wyciąg podobnie, trzeci, czwarty...
Jesteśmy pod olbrzymim okapem, który z dołu wydawał się być na samym starcie drogi. No ładnie, nie na darmo zwą tę górę pionową milą Europy.
Spod okapu wykonujemy kilkudziesięciometrowy skośny trawers w lewo, pod zacięcie zwane Nick. Tu też trafiamy na pierwsze stare haki i pierwsze trudności - zaledwie VI+. Zupełnie pionowa, pełna luźnych bloczków ścianka Nick'a, skutecznie przekonuje nas jednak, że nie są to przelewki. Sapanie Wojtka, który prowadzi również świadczy o tym, że jest naprawdę wspinaczkowo (w końcu nie takie rzeczy się łoiło!).
Przechodzimy zacięcie, znowu trawers i znowu zacięcie, - ALE JAKIE!!! Jego lewa ściana tworzy 165-metrową, pionową płytę i nosi nazwę WIELKIEJ ŚCIANY. (Takie sobie zaciątko z dwóch Zamarłych Turni!). Tu też zaczynają się 3 wyciągi wspólne z drogą szwedzką. Trudności VI+, każde stanowisko z własnych haków i półwiszące (w Tatrach na drodze VI+ prawie nie do pomyślenia). No i te ekstremalne odległości między stanowiskami. Mimo iż mamy 50-cio metrowy podciąg, dojście do górnego stanowiska często kończy się ostrym dawaniem z krzyża, a w końcu założeniem stanowiska pośredniego "z byle, czego".
Jest 12.00. Do zmroku mamy 10 godzin, a bardzo zależy nam na przejściu jednodniowym. Gdy tak sobie kalkulujemy na przyjaznej półce, nagle, gdzieś nad nami rozlega się rozpaczliwy krzyk. Stajemy jak wryci. Jak to?! To ONI tu jeszcze są? Okazało się, że zespół angielski, który w ścianę wszedł poprzedniego dnia rano, wciąż walczy w środkowej partii naszej drogi. Właśnie spadła im butelka z wodą. Jednym słowem mamy nad sobą towarzystwo. Przewieszenie ściany powoduje, że na razie wszystko i tak zlatuje w powietrze za naszymi plecami. Jednak wyżej teren się trochę kładzie. Mogą być problemy. Zestresowani pomykamy coraz to nowymi zacięciami w górę, aż do Central Basin (Bazy centralnej) -kompleksu półek w środku ściany. Stąd w górę biegnie formacja, zwana Wąską Płytą (Narrow Slab). I tu ICH mamy! Krótka wymiana zdań i mijamy ich obiecując ostrożność. Kilka następnych wyciągów daje się nam porządnie we znaki. Wspinamy się przewieszonym, ociekającym błotem i glonami, monstrualnym kominem. Pełznę jak dżdżownica i czuję się jak mokra gąbka. To teraz pokonujemy zasadnicze przewieszenie Ściany Troli. Po lewej okap Arch, po prawej jeszcze większy, kilkudziesięciometrowy dziób. Zostało 5 godzin, a przed nami dobrych kilkanaście wyciągów w łatwych, ale bardzo kruchych kominowych zacięciach. Tak już będzie do końca. Każdy zrzucony kamień po prostu musi trafić w Angoli. Trochę nas to przeraża i powoduje, że wspinam się w dużym stresie. Po pewnym czasie stwierdzamy, że zostały nam jakieś 3-4 wyciągi (IV-V), które zrobimy nawet po ciemku. Decyzja jest szybka - robimy odpoczynek i czekamy na zespół angielski (tak, aby kamień nie zdążył się rozpędzić). Łyczek Isostaru, czekoladka, chwila refleksji... Zaraz, coś tu nie gra-zaczęło świecić Słońce, a jest 21.00!

Skały wokół nas zrobiły się czerwone - rude. Całodzienna wspinaczka w pionowej północnej ścianie zupełnie odzwyczaiła nas od słonecznego blasku. Ostatnie 100 metrów PRZED SZCZYTEM, to jedyne miejsce, gdzie późnym wieczorem dociera zachodzące Słońce. To ci niespodzianka.
Odgłosy zespołu pod nami dają znak do ponownego startu. Został ostami wyciąg. W dole zielona dolina i błękitna wstążka Raumy. A co jest po tamtej stronie grani? Ostatnie parę metrów robimy już prawie po ciemku, ale jeszcze bez czołówek. Zaciątko, gzymsik, odpęknięte bloki i... okrzykiem MAM AUTO oznajmiam, że to już koniec (drogi!). Czas: 15 godzin. Jest dobrze. To, co zobaczyliśmy z Wojtkiem po drugiej stronie zaskoczyło nas zupełnie. Nie widać ani parkingu, ani ścieżki, a tym bardziej asfaltowej serpentyny ciągnącej się aż do Andaisnes. Wszystko to wyczytaliśmy wcześniej z mapy. W rzeczywistości ukazała się nam olbrzymia przestrzeń zupełnie różna od tej, którą zostawiliśmy za plecami. Rozległe, głębokie doliny, masywy pokryte śnieżnymi czapami, lodowce, jeziorka. Zupełnie inny świat. Po horyzont, żadnej cywilizacji. No to jesteśmy ugotowani. Śpimy jak nic. Zaplanowane wcześniej nocne schodzenie nie miałoby sensu. Pobłądzilibyśmy przy pierwszej lepszej okazji. Jest 23.00. Wśród szczytowego gruzowiska uwiliśmy sobie w miarę przytulne gniazdko. Wojtek śpi na linie, ja na plecaku. Mamy też płachty, więc nie jest źle. Gdyby jeszcze ten wiatr przestał dymać...

Schodzić zaczynamy o 4.30. Angole na pewno jeszcze chrapią. Po około 4 godzinach kluczenia po "ziemi nieznanej", w końcu natrafiamy na nasz parking. Lokalizujemy go jako mały ciemny punkt gdzieś w dole. No to jesteśmy w domu. Jakimś cudem łapiemy stopa i około południa brudni i zmęczeni podjeżdżamy pod nasze namioty.
Od Ściany Troli znowu dzieli nas rwąca Rauma. :(

Michał Wiśniewski