I
Podczas gdy spora grupka naszych klubowiczów wybrała się w długi listopadowy weekend pobulderować do Czech, my (Kasia, Zbynek, Tomi i ja), czując, że to jeszcze nie pora na rozstanie ze sznurkiem, pojechaliśmy amerykańskim autem (spalającym benzynę w iście amerykańskim stylu) do Podlesic. Ziemia podlesicka sercom naszym droga, forma dobra, morale wysokie. Niestety optymizm to nie wszystko, w zimnych warunkach pogodowych trzeba jeszcze obrać odpowiednią strategię. Tylko jednego dnia wspinało się nam komfortowo, a nasze poczynania w pozostałe dwa dni skłoniły nas do wyciągnięcia pewnych uniwersalnych wniosków:
- jak jest zimno i słonecznie, to nie należy wspinać się w cieniu (choć Zbynek bardzo dzielnie poprowadził Krakowski Spleen VI.4 PP, Tomi jeszcze dzielniej przehaczył Potęgę, my z Kasią natomiast najdzielniej asekurowałyśmy)
- jak jest zimno i mgliście, to chyba jednak lepiej nie wspinać się w ogóle (choć szacun dla Zbynka za bardzo poważne wstawki w Dupę Biskupa w temperaturze poniżej zera i mgle przesłaniającej rzędkowicki krajobraz, a dla Kasi – za niepoprawny optymizm)
- jak dzień jest tak krótki, to… patrz część II.

Jesienne klimaty na Jurze (fot. arch. S. Mężydło)
Oczywiście niczego nie żałujemy. Było wspaniale – atmosfera jak zwykle w tak wybornym towarzystwie świetna, co się poruszaliśmy w białej skale, to nasze, no i chyba godnie pożegnaliśmy sezon podlesicki. Bo rzeczywiście nastał już chyba kres prawdziwego sezonu z liną w polskim wapieniu. I nie tylko o temperaturę chodzi. Kiedy słońce zakreśla coraz mniejszy łuk na polskim niebie, warto wybrać dużo łatwiejszą logistycznie i intensywniejszą wspinaczkowo alternatywę.
II
Tak więc miniony weekend czwórce toruńskich klubowiczów upłynął pod znakiem głaźnictwa, przystawnictwa, wspinaczki kilkuprzechwytowej czy też kamieniowanka, czyli zajęcia znanego powszechnie pod nazwą bulderingu. Choć wszyscy mieliśmy już pierwsze doświadczenia na naturalnych małych formach za sobą, to dla mnie i Tomiego było to pierwsze bulderowanie z prawdziwego zdarzenia.
Decyzja o wyjeździe była dość spontaniczna, bo w piątek późnym wieczorem Tomek stwierdził, że dobrze byłoby się poruszać w skale przed czekającym go dłuższym przymusowym restem związanym z operacją nosa, a w sobotnie południe pożyczaliśmy już crashpady od Czarka i drukowaliśmy topo Boru. Demona i Albiego nie trzeba było długo namawiać. Wieczorem sunęliśmy Hondzią w trójkę do Wrocławia, a w niedzielę rano pożegnaliśmy Sonię i ruszyliśmy na czeskie baldy. Warunki na Borze w niedzielę były paskudne – z drzew padał nieustanny deszcz, było mokro i wilgotno, a w wyższych partiach góry wyjścia problemów pokrywała warstwa lodu. Mimo to było magicznie i trochę ruchów w piaskowcu udało się jednak zrobić. Osłodą trudów dnia pierwszego było czeskie piwo i nocleg w przytulnym, pięknie położonym schronisku „Pasterka” w miejscowości o tej samej nazwie.
W poniedziałek wybraliśmy się na Ostaš, nieco niżej położony, bardziej odsłonięty, a co za tym idzie słoneczniejszy i suchszy ogródek bulderowy. Wybór okazał się słuszny. Było ciepło i pięknie, istna sielanka. Wspinanie tam wydało nam się bardziej atletyczne niż na Borze, ale równie ujmujące.

W drodze na zaśnieżony Bor (fot. T. Grajpel)
Ubaw był przedni, bo baldy to świetna rozrywka. Cyfra jednak też się liczy i o tym chłopaki nie zapomnieli. Cała trójka zrobiła King of Jazz 7B+, Albi i Demon przetrawersowali Big Balls 6C FL oraz szybciutko załoili Levej 7A. Tomi z Demonem zrobili jeszcze nie wiadomo dokładnie co – niby Mordor, a może jednak Černy Petr, niby około 7B, ale topa nie są zgodne. Ważne, że filmik jest i ruchy wyglądały imponująco. Tylko Tomi zrobił Monster of Pop 7C i na pewno podczas całego wyjazdu wdrapał się na największą ilość baldów i zrobił najwięcej wstawek, a najtrudniejsze problemy porobił w tempie błyskawicznym… Choć przyznam, że moja ocena Tomkowego wspinania może być nieco tendencyjna. Mnie udało się przewalczyć wyżej wspomniany trawers za 6C i choć wspinałam się najmniej ze wszystkich, to i tak ledwo się ruszam. Wszystkie wymienione przejścia miały miejsce na Ostašu w trakcie jednego dnia.
No i wychodzi na to, że ci wstrętni panelowcy, cyfrzaki bez psychy, co się na niskie, gęsto obite skałeczki wdrapują i nie znają smaku prawdziwej górskiej przygody, ci wspinacze drugiej kategorii również swój sezon zimowy mają. I to jaki. Buldering to przecież nic innego jak wspinanie w najczystszej, najbardziej „kompresyjnej” formie. To tu trzeba się napinać i skupiać przy każdym ruchu, a ogromną rolę odgrywają niejednokrotnie z pozoru nieistotne detale. Koordynacja, dynamika, siła, praca nóg (szczególnie pięty i łydki), brzucha, pleców, palców i mięśni, których istnienia do tej pory nie czuliśmy – to wszystko nabiera nowego wymiaru na małych formach. Zbędne bulderowcowi takie wynalazki jak lina czy uprząż… choć magnezja i crashpad się już przydają. Głazownictwo to chyba najwyższy poziom wspinaczkowej abstrakcji, a chude ludki z wielkimi materacami na plecach szwendające się po lasach wyglądają jakby były wyjęte z absurdalnego komiksu.
Mnie trudno pojąć sens bulderingu dla bulderingu i nigdy bym liny dla materaca nie porzuciła. Na pewno jednak jest to świetny trening i na pewno wszyscy odkryliśmy w sobie nowe pokłady entuzjazmu, dostaliśmy zastrzyk świeżej energii i inspiracji. Ujrzeliśmy światełko w tunelu zimowego ładowania na gatowskim panelu i zamierzamy nawiedzić Pasterkę tej zimy jeszcze nie raz.
Sara Bambina Mężydło